Zasiadła se Ana Martin na markecie, zajada na nielegalu naleśnika, maskę se zdjęła, zupełnie jakby to był 2019 albo inny normalniejszy rok, no i siedzi na stołku, choć nie wolno, co jej go podstawili Bretońscy, choć nie wolno, ale mówi, że to jak tydzień temu z taką inną, co tam na Wanmenemie na rogu mieszka, więc tak prosi, a oni tak robią.
Siedzi w słońcu i paczy nagle: co to rower, czy omam nijaki? Na sprzedaż? Tu? To przecie nie ryż czy inny wyrób hindusko-wege. Weże ups.
Przeciera oczy, w tym to pękniete, ale i to oko, i to drugie, obaj oni mają rację: je rower. Stoi. Na sprzedaż. Wesoły, żółty, na oko porządny, hipsterki, jak z Sanżila do Iksela albo i Tysiaka.
Zaraz zaraz, wstaje Ana. Zaraz zaraz. Ja tu wrócę, zastrzega się, sank minut, albo i dwie tylko.
Ten rower to na sprzedaż? zaczyna uprzejmie, bez maski, no bo jadła, no co.
A tak.
Ale jak to, czterdzieście ojro tylko? Karont euro?
A tak.
No ale jak to?
A tak to, że nogi mnie bolą.
Nie kradziony on ci?
Dlaczego kradziony? oburza się nieco Czerwony Polik.
No bo...no bo...parseke..ha, tu Ana się zacina, bo doprawdy nie idzie powiedzieć, że żółć i forma, no i hipsterstwo nade wszysto nie bardzo pasują do twarzy sprzedającego. Podlanej z rana już.
To dlaczego pan nie chce takiego fajowego roweru?
Bo mnie nogi bolą pani! To chce czy nie? Prenez czy nie?
No comments:
Post a Comment