Sunday, 21 October 2012

(24) z ziemi włoskiej i polskiej

Są sklepy i sklepy. Brzmi to dość oklepanie, bo jakby nie patrzeć, można tak podsumować każdy temat, ale naprawdę, co tu więcej powiedzieć, jak się porównuje różne lokale w Brukseli. Chodzi mi o zakupy, obsługę, zapach i smród też, ludzi wystających na zewnątrz i kupujących wewnątrz, ogłoszeniach wiszących na ścianie, słowem - obraz, jaki nawet mi, Kseni, osobie dość przeciętnej pod względem emocjonalno-intelektualnym (gdzie mi tam do Any Martin, zawsze na najwyższych obrotach i z mózgiem jak z Sanżila do Łap), nasuwa się po zakupach na dzielnicy.
Weźmy typowy sklepik polski. Wchodzę. Jest woń. Nie mówię od razu, że nieprzyjemna dla nosa, no ale jest taka, że może nawet opisywać tego nie trzeba. Znacie ją doskonale. To ten sam zapach, jaki pamiętam z łapskiego sklepu ogólnospożywczego ze złą wentylacją, czyli brakiem wentylacji, okiennej choćby. Pachnie/ śmierdzi, w zależności od sklepu: kiełbasą i jej odmianami; wędzoną rybą; ogórkami kiszonymi; piwem, jeśli mają pozwolenie na sprzedaż; farbą drukarską, jeśli stoisko z gazetami stoi przy drzwiach; nabiałem, jeśli stoi lada chłodnicza; czymś nieokreślenie brzydkim, jeśli nie jednym z powyższej listy. Brzydkim i swojskim...
Zaleta polega na tym, że od drzwi wiadomo, gdzie się jest, że po prostu nie może to być sklep z Zachodu. Że się nie trzeba starać o francuski lub belgijski akcent, ani nawet o ogólnopolski, tylko można sobie zaciągać, jak u nas na przystanku (tym starym u nas, zanim wyjechałam na dobre), i nikt się nie będzie podśmiewywał ze wschodniościennego zaśpiewu. Że spokojnie można poprosić o dziesięć deka i zrozumieją, a jeszcze lepiej - zrozumią. Że nikt nie zagada po obcemu i nie będzie wiadomo, co odpowiedzieć. Że można rozmawiać o sprawach prywatnych na głos, nie krępując się, że reszcie to się może nie podobać. Że na chwilę można pobyć dawną sobą.
Są jednak i wady. Ekspedientki czasami tak nieruchawe, że aż strach. Siedzą i gapią się ciągle w horoskopy, żując gumę, a jest i taka, co nawija ją na palec (swoją drogą, ciężko dziś taką gumę znaleźć). Z nudy by się ruszyły. Do tego nie wiem, co się ze mną stało, może to starość, a może wpływ krytykującej na głos chamstwo Any i przyjemnego w obyciu, łagodzącego obyczaje Romana - w każdym razie nie podoba mi się picie piwka przed sklepem, tym bardziej, że sama widziałam, jak niejeden z pijących ślubował na mszy komunijnej abstynencję. Niefajny jest też zapach co poniektórych gości, a tego, co wykrzykują/ bełkoczą, czasami nie sposób zrozumieć. Tzn. zrozumieć można, że to sensu nie ma, a słownictwo niezbyt wyszukane. I sam fakt, że stoją przed tym sklepem i stoją, piwko za piwkiem sączą, czas leci, niedziela co prawda dzień wolny, ale to już nie ma innych zajęć? Trochę odwykłam chyba od takich widoków. Czy ja czasami nie dziwaczeję? Czy mi Zachód do głowy nie uderzył?
Żeby porównać, wybrałam się z Romanem do sklepu włoskiego. Jego tam biorą za swojaka, bo taki ma już zagraniczny wygląd, nie powiem, ja wolę inny, ale to już nie jego wina. Roman zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, to i ekspedientki nadskakują mu, aż miło, może oliwki zielone, a może czarne, może to, a tamto. Roman próbuje, korzysta, czasami nawet wybrzydza, one przyjmują to z nieziemskim spokojem, a szefu co chwilę donosi nowe kąski, pyta o żonę itp. (Nie to, bym rozumiała, ale mi Roman natłumaczył). Wszyscy uśmiechnięci i niepijani. W sklepie nie śmierdzi, przykro mi bardzo, ale muszę to podkreślić: nawet, jak nie ma okna, to nie śmierdzi. Nie ma też wędzonych ryb luzem, kiełbas i golonek wyłożonych przy wejściu na słońcu, kapci góralskich, zakurzonych od długiego leżenia na półce (przy ziarnach dyni i słonecznika, to mnie śmieszy bardzo). Przed sklepem nikt nie pije piwa, może dlatego, że w sklepie głównie wina, ale i tych nikt nie otwiera na chodniku. Nie piją, ale atmosfera nie mniej wesoła, niż w polskim sklepie.
Już nie będę pisała, że robią takie małe kawy ekspresowe, które pijamy też u nas. Nie Polaków wina, że mamy bliżej do Turcji i inną tradycję, bardziej szklankowo-fusową, ewentualnie neskową, niż filiżaneczkową. Przyznać jednak muszę, że ekspresy niedobre, czarne, ale ładnie pachnie przez to w sklepie. Takim czymś, że chcę tam pójść jeszcze raz i postanowiłam podpatrywać Romana, jak pichci te swoje sosy i kluski. Może się nauczę nawet jakiegoś języka włoskiego, Roman mówi bowiem, że to nie włoski, tylko wyspiarski z Scylii albo Sardenii czy jakoś tak, ale ja mu nie wierzę.

No comments:

Post a Comment