Friday, 25 October 2013

(80) wołki

Coraz ciekawiej robi się na Sanżilu w temacie jedzenia. W tym aspekcie naprawdę niedługo zabraknie mi miejsca w mózgu na magazynowanie nowych doznań, bo po prostu przekroczę wszelkie granice dopuszczalności różnych produktów do żołądka. Jadalnych i niejadalnych na pozór, które jednak też, jak się okazuje, można zjeść. Na razie nie wiem, co z tego będzie, znajduje się toto w moim środku dopiero od 24 godzin, może jeszcze się nie zadomowi, zobaczymy, a jak zadomowi - tym lepiej, w ten sposób mogę być przynajmniej pewna, że z głodu nie padnę, bo robaka zawsze jakiegoś mi Iwonek znajdzie.
Zaczęło się od wycieczki na targ ekobjo na albercie, tam gdzie zawsze wieje tak, że głowę może urwać. Ana Martin, która ma dość duże doświadczenie życiowe, nie omieszka nigdy wspomnieć, że podobnie wiało na osiedlu o śmiesznej nazwie pepeer, gdzie wyrosła (choć nie za bardzo) w ubiegłym wieku. Widać są konteksty, w których Zachód wygląda zupełnie jak Wschód, choć u Any to przecież żaden wschód, zachód całą gębą, bo co o Łapach wtedy powiedzieć? Jak je umieścić w aspekcie europejskim? 
W każdym razie na Albercie wiało, więc Ana mówi: chodź na targ pod plandekę, zjemy se coś bjo. Na targu stoi nowa przyczepa, nigdy nikt tam nic nie kupuje, sprawdźmy dlaczego i wesprzyjmy lokalną inicjatywę. Idziemy. Przyczepa fajna, stara, taka bombka, jakby odkupiona z Polski, z demobilu, mówi Ana, z demo czego? Chyba chodzi o demokrację mobilną, albo demonstrację, tak w Belgii mówią na manify, demo. Przyczepa więc solidna, na przyczepie napis, cytuję, co powiedziała Ana: eskeżewuserą/ęwer? Jak dla mnie oznacza to: czy mogę coś podać do picia? Alkoholowego w domyśle. Ana chwali, mówi, że widać, żem wyuczalna, z uśmiechem to mówi, więc przełykam gładko; ale Ksenia nie, tu wietrzę (pasuje nawet do pogody) jakiś podstęp. Patrz, jak wer zapisali. Ver, a nie verre, tak to już po belgijsku bywa, nie raz pisałam, że nie jest łatwo się połapać, litery sobie, a język sobie. 
Ksenia, wer to robak, co ci będę kłamać, tłumaczy Ana z nietęgą miną i pyta: to jak? Jemy?
Co jak co, ale przed Aną na pewno nie stchórzę, więc idę w zaparte i z entuzjazmem przytakuję. Raz kozie śmierć. Hmm. Zbliżamy się. Na stoliku trochę produktów ekobjo i słoik. W słoiku - jakieś takie suche zawijaski. Wylinki, mówi Ana. Znaczy się to, w czym kiedyś mieszkały te robaki. Puste w środku, leciuteńkie. I tym mamy się najeść? Kto pierwszy? Sięgam ja. Nooo, pyszne. Taką robię minę znaczy się, bo tak naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Suche i smak spalonego. 
Ana też próbuje i nawiązuje elegancką korespondencję ze sprzedawczynią. Oj, konwersację, okej, podobne. Sprzedawczyni bardzo miła, tłumaczy cierpliwie, że tak, oto w Holandii, gdzie mówią też po belgijsku, ale w tym innym dialekcie, stworzyli farmę, gdzie hodują te robaki. Mają wszystkie potrzebne certyfikaty, bo to robaki w pełni unijne. Zdrowe, czyste i pełne białek oraz innych cudów, czego  - to nie zrozumiałam już, bo jakoś ciężko mi uwierzyć, żeby taki suchuteńki kawałeczek pancerzyka coś mi dał. 
Sprzedawczyni widzi chyba, żem niezbyt przekonana, więc proponuje robaki dla początkujących, czyli pastę z jakimś zagranicznym serem i zielskiem. Tapenad po tutejszemu. Rikota i bazylia to były, przypomina Ana. No i smakowało jak rikota i bazylia, to po co te robaki? Nie wiem, przyznaje Ana, chyba żeby pokazać, że można. Ale my nie musimy, co?
Nie musicie, potwierdza wieczorem Roman. A to, co jadłyście, to chyba wołki zbożowe. Czasy się zmieniają, kiedyś by je do śmieci wyrzucono, nawet w Polsce A i B, a teraz na fermach hodują...Mam pomysł: może by nam Stefan upiekł chleb z mąki z wołkami? Wołki zamaist glutenu? A ja za tydzień spróbuję coś większego, ciągnie Roman, bo z karty wynika, że mają też świerszcze i szarańcze chyba. Ja jedno wiem: wołka to jeszcze przełknę, w końcu nasz, polski, ale azjatyckiej szarańczy to już nie, chyba by mnie już do Łap nie wpuścili.

No comments:

Post a Comment