Tuesday, 20 January 2015

(236) dżejms bont

Przychodzi wczoraj Roman z pracy - stary z roboty przylazł, jak mawiała matuś - i pyta, czy żeśmy widziały żołnierzy. Wojskowych, oryginalnych przez y. Gdzie? pyta Ana. Na ulicy. Przed żłobkiem. W tramwaju. My, że nie. A stary - że Belgia 150 takich wystawiła. Trawiastozielonych.
My oczy wybałuszone w słup soli i pytamy, z jakiej okazji. Niby pokój mamy. Całemu światu i każdemu z osobna. Urbanorbi, czy jak to tam głoszą z Włoch. A tu taki zaszczyt, myślę ja sobie już w cichości ducha, za darmo nas chronią, i to jeszcze nas, emigrantów zagranicznych na Sanżilu. Za darmo to nic dziś chyba już nie ma. Ale Ana chyba nie jest zachwycona i mówi, że jeszcze za to zapłacimy. 
Zamachy, tłumaczy Roman. No ale nie tu, protestuje Ana. Państwo policyjne normalnie. Jak stan wojenny u mnie na osiedlu niegdyś i ongiś, z tym że to była wojna prawie, a tu nonstop gadanie o dobrych intencjach tej czy innej religii. O rany, wybywać przyjdzie z Sanżila. Tylko gdzie uciec?
Na razie na Sanżilu nie widziałem zielonych, uspokaja nastroje Roman. Za to na Foreście, gdzie żydowska szkoła, owszem, dwóch dostrzegłem. I jak wyglądali? Groźnie. Cali w kolorze brudnych liści, w kominiarkach, z karabinami. Serio? Wycelowanymi w kogo? W nikogo na szczęście, póki co. W niebo. Ale mogą strzelać w każdej chwili.
To w tej szkole chyba więcej ochrony, niż uczniów, prycha Ana. Dwóch wojaków, co najmniej jedno auto policyjne, w środku albo na zewnątrz dwóch policjantów no i z 5 tajniaków w czarnych uniformach na każdym rogu ulicy. Zmosadu, potwierdza Roman. Podłączeni satelitą do centrali. Która w Jerozolimie. Co to znaczy zmosadu, pytam? Z Mossadu, pisz tak, jak dyktuje, rozkazuje jak w wojsku Roman, wczuł się normalnie. To izraelskie służby wywiadowcze, Ksenia, taki dżejms bont. Podobno najlepsi na świecie. Nie ma na nich mocnych.
Pamiętam Ana, szłyśmy tam nie raz, i nie dwa, w drodze od Pawła ze świeżą jarzynką, i stali tam tacy. Czarni i ponurzy, krótko ostrzyżeni jednak i bez bród, choć wiadomo skąd oni. Z Jerozolimy, pisałam. To oni? Ci najlepsi?
Tak. Z kabelkiem w uchu i rękami złożonymi na brzuchu. A ręce mają jak łopaty. Załatwiają nimi raz dwa, i to na dobre. Na zawsze, znaczy się. Nie wszystkich oczywiście, tylko jakby co. 
No ale co to za tajniacy, dziwię się na pełen głos, których widać gołym okiem? I jak mogą być najlepsi, skoro nawet ja, Ksenia, nieświadoma zagrożeń, a tylko wyczuwająca pismo nosem i ósmym zmysłem, doszłam do wniosku że ci panowie to tu nie bez powodu, pod tą szkołą, znaczy się? Bo oni nie muszą być ukryci, by być skuteczni. Tak samo ci wojacy na wejściu. Już sama ich obecność ma zniechęcać. Do czego? Do zamachu. Chyba. Nie wiem zresztą, przyznaje się do klęski na polu walki Roman.
Wojsko w każdym razie jest, podsumowuje Ana, i nie jest to dobry znak. Jeśli mówią, że stoi 150, to pewnie ze sto tysięcy zmobilizowano. Jak na osiedlu przyjaźni normalnie, gdzie kiedyś się mieszkało, w Polsce A,
Nie przesadzaj, nie przesadzaj, gasi wspomnienia Roman. Póki co, u nas na Sanżilu stoją pewnie tylko przy porcie dezal, tam gdzie też żłobek z Izraela. Skończy się pewnie za kilka dni, jak na tapetę wejdzie inny temat. Póki co, straszą, by utrzymać społeczeństwa w ryzach. W mojej robocie też tu zamknięte, tu objazd, tu kontrolują dokumenty. I co, podoba ci się to, pyta Ana. Inwigilacja, jak bumcykcyk. Nie, ale co mogę zrobić? Ministrów podobno chronią, co tu zjechali radzić na radzie, no a jak już ministrów, to i lud. Demokracja, nie? Minie i to. Nikt nie ma przecież budżetu, by za to płacić. Postraszą i przeminie z wiatrem. Bez jednego szczału.

No comments:

Post a Comment