Czas wychynąć nosa z naszego ogródka. Czas wyruszyć w Belgię. Wiadomo, tak dobrze jak na Sanżilu nie będzie nam nigdzie, ale to nie znaczy, że w reszcie kraju na Boga nic się nie dzieje! Na pierwszy rzut beretu - Gent. Gand. Ghent. Gandawa. To ostatnie to po polsku, owszem.
Tak postanowiła Ana Martin, więc wiadomo, nie ma odwołania ani zmiłuj się, i trzeba jechać. Co nie dla wszystkich oznacza ten sam komfort jazdy, jak to lubią mówić w reklamie w trójce, co u nas z rana rozbrzmiewa, a może raczej: oznacza niezapomniany komfort jazdy rozumiany inaczej, mianowicie niezapomniany, bo niewygodny. Ale cóż, skoro trzeba zwiedzać nowe kraje, to wepchnę się między dwa foteliki dzieciarni na tylnym siedzeniu, na tzw. jeden półdupek; chciałoby się tę część ciała ładniej nazwać, ale jak? Pośladek, podpowiada Roman. Dobrze, to na jeden pośladek, i jakoś dojadę. Bo ta wycieczka krajoznawcza to blisko od nas, jak wszystko w Belgii, dorzuca zawsze do znudzenia Roman.
A więc: Gent. Gand. Ghent. Gandawa. W takiej kolejności podyktowane po literze przez Anę, więc bez trudu znajdziecie w słowniku. Albo w atlasie, bo to takie miasto. Jedno, choć dużo nazw, jak napisałam. Baaardzo stare, co widać po budynkach, zamkach, bruku itepe. Ana obiecuje jednak, że będzie ładnie. Wierzę na słowo, inaczej bym tego pośladka do auta nie wpasowywała.
Gandawa, bo za pozwoleniem będę używać rodzimej nazwy, zasłynęła ostatnio jednak czymś innym. Kimś innym. Mianowicie majorem. Nawet nie wiedziałam, że tacy kierują miastami, raczej bym tu celowała w wojsko, ale takie mamy czasy, że kałasznikowy wszędzie, to widać i major stanął na czele ratusza. I tak dobrze mu poszło, że od razu chcą z niego zrobić majora roku. Anglicy, nie wiadomo dlaczego, ale w sumie w Polsce też tak zawsze jest, że zagraniczne, to lepsze, w myśl: swego nie znacie, a cudze chwalicie. Widać to po ludzku jest bardzo i Belgia oraz Gandawa nie są tu żadnym chlubnym lub niechlubnym wyjątkiem. Lub lub same.
Ksenia, major to z angielska burmistrz. W cywilu, tłumaczy Ana. Łotewer, powiem tak. W mundurze, czy nie - dobry jest, skoro go mianowali do nagrody o zasięgu światowym. A medialnie - pewnie kosmicznym. Impakcie doprawdy, polski język tego odpowiednio nie odda.
Pan nazywa się Daniel Termont, i mimo że nad e widnieją dwie kropki, nie jest to żaden pseudonim, zapewniam niedowiarków. Rządzi sobie pod własnym nazwiskiem od lat, nie boi się krytyki, tylko przeprowadza, co swoje. A zaplanował sobie, że ho ho. Mianowicie otworzył miasto. Władza idzie w nim odtąd bardziej poziomo, niż pionowo, horyzontalnie czyli. Ana twierdzi, że to tak, jakby rządziły kobiety, bo hierarchia liczy się mniej, niż współpraca. Faceci tak podobno nie mają, każdy gardłuje, że ma być pierwszy i najważniejszy, i dlatego mało co z tego wychodzi. A kobiety - radzą razem do kupy. W Gandawie robią to wszyscy mieszkańcy, tzn. mogą - jeśli chcą. A chyba chcą, skoro same dobre wyniki: wyrzucenie aut z centrum; podpisanie deklaracji o działaniach na rzecz czystego środowiska; imprezy sąsiedzkie; wspieranie pomysłów na nowe biznesy. I- lub e-.
Po prostu wziął przykład z kiwi i może zakrzyknąć: a w moim mieście jest inaczej!
Mi się najbardziej podoba, że w weekendy każdy może wpaść do zamku w centrum miasta i napić się kawy. Co z tego, że to zapewne byle jaka holendersko-francuska lura, liczy się gest i otwartość. Brak fochów i celebry, brr, wzdryga się Ana, tego brakuje w Polsce jeszcze bardziej niż na Sanżilu. Do tego największy w Belgii odestek mieszkań socjalnych. Choć rośnie ilość biednych, no ale coś musi się nie udać, inaczej by było wręcz nie do wiary pięknie.
Ale Daniel wierzy, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie dla wszystkich, jak głosił trójkowy przebój z lat komuny. Dlatego daje sobie i współpracownikom 10 minut na odpowiedź na maile od ludu. By pokazać, że ich głos się liczy. I stawia czoła problemom.
O tak, także takiemu problemowi, który jest możliwy chyba tylko w niezbombardowanej Belgii, wynajduje ciekawostkę Roman. Mianowicie, żeby Gandawa nie zamieniła się w miasto - pułapkę dla turystów, taki belgijski disnejlend. Bo faktycznie, ten ład, cukierkowość domków, malowniczość kanałów, no i zamek, prawdziwy zamek, co prawda bez króla - łatwo mogą sprawić, że w mieście się nie da żyć, a tylko już zwiedzać, marzyć i sprzedawać pamiątki. Centrum zresztą już sprzedane, a to co zostało, drogie na tyle, że normalny lebelż, zwany tu w tym drugim akcencie inaczej, już nie kupi. To martwi majora.
Solidarnie kiwam smutno głową.
E tam, sam nie wie, czego chce, niecierpliwi się Ana. Przywrócił miastu średniowieczny blask, to niech teraz pocierpi trochę; to, co słyszę w jej głosie, nazywa się po polsku chyba ironia. Faktycznie powód do rozpaczy, ironizuje sarkastycznie. Ksenia, ładuj się na tylne siedzenie, popędza Ana. Jedźmy już, skorzystajmy z niższych cen, zanim 3 lutego w Anglii nie dadzą Danielowi nagrody. Wtedy to już nikogo nie będzie stać na Gandawę, bo na miasto ruszą Amerykanie. Albo zlądują lądynczycy, dodaję. I wojskowe doświadczenie majora będzie jak znalazł.
No comments:
Post a Comment