Tuesday, 13 January 2015

(233) wieje

Wieje, że głowę może urwać. Wiatr historyczny lub histerii chyba. Taki wniosek nasuwa się po każdej bezsennej nocy, odprowadzeniu Iwonka do kreszu - oczywiście z zerwanym z głowy kapturem, bo nie z wiatrem, po powrocie do domu - znów pod wiatr, bo akurat zmienił kierunek. I to się nazywa styczeń. January, spisuję z kalendarza. Żąwje w wymowie. 
Jaki kraj, taki styczeń, można by powiedzieć. No bo kto by pomyślał, że styczeń kojarzy się z bum bum dochodzącym zza ściany, gdzie sąsiad lebelż jeszcze mniej przygotowany na zawieruchę, niż my, a jego taras - to już w ogóle katastrofa na całej linii. Na tarasie - meble ogrodowe, zostawiane tutejszym zwyczajem na cały rok, bo jeszcze się nie przyzwyczaili do myśli, że jednak doszło do zmiany klimakterium i że na Sanżilu też bywają zimy. A jak nie zimy - to przynajmniej wiatry zapowiadające większe kłopoty. Klap klap bez przerwy.
Sąsiad na pewno nie sądził, że u nas na dzielnicy przyjdzie mu walczyć z niepogodą, usprawiedliwiają go Martinowie. W sensie - wiatrem. Znaczy się - przygotował się na pewno na ulewę, kupując specjalne antypoślizgowe deski, by pupy nie zjeżdżały na mokrym, no ale to lebelż mają akurat we krwi, rodzą się i umierają w deszczu, jak śmieje się Roman. Nie wszyscy, prostuje Ana, taki Iwonek narodził się nam w upale iście włoskim lub innym hiszpańskim; wypadek przy pracy, wzrusza ramionami Roman. Przy Groszku wszystko za to wróciło do normy, święta Elżbieta nie ma widać takich chodów w niebie, jak święty Iksel, skoro było i lodowato, i wietrznie, i mokro. No ale przynajmniej chłopak od małego wie, gdzie żyje. Od małego zaimprezowany, potwierdza Roman.
Zaimpregnowany, nieprzemakalny czyli jakby, poprawia Ana. Będzie jak miejscowi harcerze, w krótkich spodenkach nawet w środku lutego, bez parasola albo nawet czapki. Odporny na Belgię, nie to co ja, śmieje się Ana, w kurtce przeciwdeszczowej, kaloszach i jeszcze pod największym parasolem. Chyba że wiatr właśnie, wtedy bez, to już przyjęłam do wiadomości, że jednak zmiana klimatu jest i że wiatr dziś to już nie wietrzyk sprzed lat, tylko od razu huragan, kończy. 
Fakt, że dziwnie jakoś ten rok się zaczął, od stycznia niby, ale na oko - od marca jak w garncu, zastanawia się Roman, na co dzień unikający kwestii pogodowych, bo choć jest amatorem białego szaleństwa i nie lubi, jak zima zaskakuje drogowców i kierowców, to unika ogólnonarodowego biadolenia nad pogodą. Podobnie jak Ana, bo to temat zastępczy, twierdzi, by nie mówić o prawdziwych problemach. Dramatach rodzinnych itede czyli, bardziej lub mniej ukrytych pod kożuszkiem śniegu, którego brak.
Ale prawdą pozostaje, że śnieg Iwonek raz dotąd widział. Leżały sobie jakieś resztki pod sanżilowską gminną choiną, to go to białe zainteresowało. Nawet nie wiedział, co z nim zrobić, taki rarytas. Z wiatrem sobie za to świetnie radzi, od razu chce pod plastikową pokrywkę. Byle do wiosny.
Od małego wie, zdolniacha, co robić. Nie to co sąsiad, o którym już na górze pisałam. Obiecał wnieść meble do środka, by nie waliło mi pod nosem, ale klapanie i kłapanie nie ustaje. Chyba nadal liczy, że już za tydzień, za dwa zaprosi la famij na grila w słońcu. Tymczasem bum bum. Co zawieje mocniej - to ja podskakuję. A z rana znów do kreszu pod wiatr. Boże. Jak to ma być zachód, to ja dziękuję.

No comments:

Post a Comment