Wednesday, 27 November 2013

(94) mydło

Kiedyś się oburzyłam, jak usłyszałam, że Polaka za granicą można poznać po zapachu. Brzydkim, domyśliłam się sama, bo przecież jakby po ładnym, to by nie było się o co bić. Albo o kogo, o tego Polaka przysłowiowego właśnie czyli, w tym przypadku nie ma mowy o równouprawnieniu, ani o szklanym dachu, ewentualnie suficie, bo przecież kto jak kto, ale Polki to inna klasa zapachowa niż Polacy. I chyba nie chciałyby równać w górę, co w tym wypadku byłoby w dół. Choć raz! Ale niech mają, co wywalczyły myciem, ogólnie wyższa półka, czy to dezodorantowa, czy perfumiarska, ale kwiatowa, nie potowa, to pewne. 
Co mnie przy tej okazji zastanowiło, to kto tego Polaka miałby rozpoznać. Za granicą. Z daleka nierzadko. No bo jeśli rodaka, to musowo musi być to ktoś zapoznany z tym zapachem z kraju rodziców jeszcze, czyli rodak albo rodaczka. Cudze chwalicie, swojego nie znacie, tę zasadę można by tu w sumie zastosować, gdyby nie znaczyła akurat czegoś na odwrót. No ale jak to miałoby być niby bez znajomości źródła, zapachowego? Czyli wychodzi na to, że swój rozpoznaje swojego. 
Ana Martin bez pytania jeszcze wtrąca swoje grosze, trzy grosze, czy grosze, że to się jej zdaniem niestety sprawdza. Że w przeszłości udało się jej rozpoznać nie raz i nie dwa swoich, zwanych też naszymi, po odorze. Po czym? No po smrodzie. Ale to było głównie w innych krajach, gdzie było więcej słońca i możliwości spocenia się. Tu Ana rozpoznaje naszych na oko, radarem wzrokowym, i faktycznie, rzadko kiedy się myli, chyba że ich już wszystkich zna i tylko udaje, że pierwszy raz ktoś jej się rzuci w oko. Ach, ma się ten pamięć i to oko właśnie, dodaje skromnie, choć oko to ma u nas Iwonek, jedno niebieskie, a to ciekawsze - dwukolorowe.
Roman mówi za to, że nawet jak nie ma kataru, to na Sanżilu i w okolicach zapach nie działa za dobrze, bo wilgoć i zimno, i zapach siedzi w kurtce. Czyli w skrócie - zadziałał jednak czynnik pogodowy i znów nie jest łatwo. Ale nie tylko my tu mamy pod górkę. Belgowie rodowici też. Rodowici, ale za granicą, tak więc nieznani w kraju. Jest taki jeden, w biznesie wielkim działa w Chinach i okolicach, co bogaczem został już dawno, a mało kto o tym na miejscu wie, aż musieli napisać, że kupił mydlarnię i będzie eraz to mydło sprzedawał. Dystrybuował i rozpowszechniał, mówi się w tiwi. Mydło nie nasze wcale, nie zachował się więc patriotycznie po belgijsku, za to patriotycznie w wymiarze unijnym, bo mydło z kraju obok, z Marsylii. Kseniaaa, pomyśl trochę, Marsylia to nie kraj, no gdzie leży? Nie wiem, za miedzą? W Niemczech? No nieee, we Francji nad morzem przecież. I tam od lat się produkuje słynne mydło. Marsylskie, od Marsylii, nie od Marsa czy Marysi. Nazwa taka piękna, a mydło nie. Takie jakieś niewygładzone, niekolorowe, szare, grubo ciosane. Nie pachnie za bardzo coś. Jak za komuny zupełnie.
Ha, nieładne, za to drogie! I dobre chyba, twierdzą obie teściowe, czyli dobre, bo mówią z doświadczenia. Już przed wojną się go używało. Do prania np. Nie wiedziałam dotąd, że obie teściowe takie stare, wyglądały góra na 50, a mają ze 100 chyba, skoro już przed wojną prały, tylko którą, ale z szacunku dla starszych nie dopytam. 
Tak więc to mydło francuskie z dziada pradziada trafia teraz w belgijskie, schińszczone jednakże, ręce, i będzie myło i prało Azję. Tam leżą bowiem Chiny. I tam się teraz opłaca je sprzedawać, twierdzi tatuś biznesmen, który na przeszpiegi zapachowe do Europy wysłał jednakże synków. Mają się uczyć sprzedawać, choć mówią, że zjechali do ojczyzny przodków, zwabieni kulturą. Że podobno jak się dorasta, to się to zaczyna cenić. To i cenią. I wyceniają dobrze, skoro fabryka już ich. Wszystko nam zabiorą, naprawdę, wywiozą precz, i tylko ten zapach zostanie.

No comments:

Post a Comment