Tego w Puławach dawno nie widzieli zapewne. Ani w Owerajz, a zapewne nie i w pobliskim Hujarcie.
Takiego wendo, ani łendo, takich ciosów, umięśnionych nóg, siostrzaństwa, kobiecości, woli walki, nieustraszonego nie! Z wykrzyknikiem, energią i zdecydowaniem.
I tylu połamanych desek. Prawicami i jedną lewicą. Z wielkim ha!
To łatwe. Dwa razy w rękawice i raz w dechę i jest. Połamane. Dwie części. Jak bumcykcyk. Czasami przez sęk nawet.
Mama, to to my już widzieliśmy, nie zainteresował się zbytnio Iwonek, jakeśmy mu i Grochowi w łykend prezentowały heblowane ręcznie deski - pod półki przykładowo.
Jasne. Mama i niania co tydzień coś łamią. Normalka.
Ciosem o nazwie nóż, który to był ci on wywołał wiele syków z bólu i dumnego pokazywania sobie siniaków w dzień nr 2.
Na wendo czy też łendo nr 2.
Gdyż słowo to pochodzi od nazwy kobiet z angielskiego, podobnie jak łykend. Weekend, o jezusie, wiem przecież nawet ja, Ksenia, co się tam na tym łendo i wendo z innymi boksowałam z powietrzem, przestrzenią i samą sobą. I zapewniam tę wątpiącą, że jakość wendo czy łendo jest większa z pewnością, niż moja pisanina, a nawet Any Martin, choć muszę się jej jeszcze spytać o zgodę.
Muszę, mogę czy chcę? Takie pytania też sobie zadają uczestniczki.
W głowie szumi, w brzuchu szumi, co robić z tą wiedzą teraz?
W życie wprowadzać.
Bo ciosów oby nie trzeba było, w tym nawet tego udawanego duszenia. Dopiero na wendo nr 3. Które już wkrótce.
No comments:
Post a Comment