Pica. Włoskie chyba - a jednak znane i lebelż. To jedno z pierwszych słów, jakie usłyszałam na Sanżilu, jakem tylko przestąpiła próg Any Martin. Pice były wszędzie i we wszystkich kolorach. Są wszędzie dotąd, poprawia nielubiący bałaganu Roman, ale co robić, skoro Ana lubi.
Fakt. Margerity, parmidziary, proszuty, kłatro różne. Do dziś nie wiem, jak się nazywają właściwie, o pisowni nie wspomnę. Nie mam głowy do języków.
Wśród pic - picajolo. Nie, nie pajac żaden, tylko najmniejszy picajolo świata w postaci Iwonka, wówczas niespełna 2-letni. Król pic i na picach. Z wielką łyżką w niewielkiej dłoni.
Nie dłoni, Ksenio, protestuje Iwonek, w ręce Ksenio.
A teraz nie jestem mniejszy, bo Groch tez już trochę umie pice robić, chwali ze znawstwem brata Iwonek. Trochę umie, a dużo nie, ale to nie szkodzi, nie martw się mamo.
I tak to upływa czas z picami. na udawanym jedzeniu pic.
Ale czasami jemy taką prawdziwą. margerita się nazywa Ksenio, przypomina Iwonek. Pamiętasz, Ksenio?
Pan picajolo duży daje na nią sanmarcano, oliwę, mocarelę i bazylię. Do pieca - i gotowe!
A keczup, podpuszczam go? Bo to było pierwsze, o co na mnie nakrzyczał Iwonek. Że babcia daje keczup, a keczupu się nie daje, tylko pomidory sanmarcano. To są sanmarcano, proszę bardzo.
Ksenio, a jak się nazywa ta picerja,a gdzie byliśmy z mamusią jutro?
Botega coś tam? Koło więzenia?
Bottega. Della pizza. W pisowni wygląda wprost przepięknie.
Przepięknie tam jest! A jak przepysznie. Mamusiu, to tam byliśmy jutro?
Wczoraj synku, tak. Co to było za wyjście!
Założę się bowiem, że nasza bottega della pizza jest już w jakichś azjatyckich przewodnikach. Ląłyplanet przykładowo.
Co?
To takie książki opisujące fajne rzeczy dla ludzi bez małych dzieci, tłumaczy Ana. Choć te osoby nie wyglądały akurat na podróżujących z plecakiem, tylko wytworną walizą.
Ale skąd inaczej byliby tam tacy eleganccy turyści?
Taka scena:wchodzimy w czy osoby: Ana. Ksenia. Iwonek. Plus wózek, bo jest przebiegły rodzicielski plan, by Iwoncio zasnęło w drodze powrotnej, najedzony jak niedźwiedź na zimę.
Wyobraźcie sobie i usłyszcie: amerykański rap na pół regulatora. Temperatura około 30 stopni. Telefon się urywa, stoi kolejka po pizze na wynos. Trochę lokalnych hipstero-włochów pije wino, choć 30 stopni, powtarzam.
Wkoło biega czworo sardynsko-kalabryjskich nastolatków. Zdaniem Any oczywiście, ja to nie wiem. Próbują to ogarnąć z włoska i czasami nawet z francuska.
Rządzi nasz znajomy Józek, z włoska dżjuzep. Albo dź, zależy, jak Anie wyjdzie. Naraz odbiera, zamawia, przynosi, donosi.
Wszystkie stoły zajęte. Ale Ana jest matką i ma plan. Rusza do ataku
Dżjuzep: ciał ciał - ciao ciao - Ana. Ana: ciao ciao. Czy ciał czał. Tradycyjne komestaj dorzucają. Bene-bene.
Ana: widzę, że wszystko zajęte.
Dźjuzep: nie ma szans Ana, nie ma szans. Wije się cały.
Ana: ale nie dało się zarezerwować.
On: wiem, ale nie ma szans.
Ana: musisz! Mama lamamma przyjechała do ciebie na picę, musisz daą nam dwie margerity.
Dźjuzep: za chwile wpada 20 gości. Ana, wierz mi
Ana: Wierzę, ale nie wierzę też! dawaj 2 margerity, my tylko na 10 minut.
A teraz nie jestem mniejszy, bo Groch tez już trochę umie pice robić, chwali ze znawstwem brata Iwonek. Trochę umie, a dużo nie, ale to nie szkodzi, nie martw się mamo.
I tak to upływa czas z picami. na udawanym jedzeniu pic.
Ale czasami jemy taką prawdziwą. margerita się nazywa Ksenio, przypomina Iwonek. Pamiętasz, Ksenio?
Pan picajolo duży daje na nią sanmarcano, oliwę, mocarelę i bazylię. Do pieca - i gotowe!
A keczup, podpuszczam go? Bo to było pierwsze, o co na mnie nakrzyczał Iwonek. Że babcia daje keczup, a keczupu się nie daje, tylko pomidory sanmarcano. To są sanmarcano, proszę bardzo.
Ksenio, a jak się nazywa ta picerja,a gdzie byliśmy z mamusią jutro?
Botega coś tam? Koło więzenia?
Bottega. Della pizza. W pisowni wygląda wprost przepięknie.
Przepięknie tam jest! A jak przepysznie. Mamusiu, to tam byliśmy jutro?
Wczoraj synku, tak. Co to było za wyjście!
Założę się bowiem, że nasza bottega della pizza jest już w jakichś azjatyckich przewodnikach. Ląłyplanet przykładowo.
Co?
To takie książki opisujące fajne rzeczy dla ludzi bez małych dzieci, tłumaczy Ana. Choć te osoby nie wyglądały akurat na podróżujących z plecakiem, tylko wytworną walizą.
Ale skąd inaczej byliby tam tacy eleganccy turyści?
Taka scena:wchodzimy w czy osoby: Ana. Ksenia. Iwonek. Plus wózek, bo jest przebiegły rodzicielski plan, by Iwoncio zasnęło w drodze powrotnej, najedzony jak niedźwiedź na zimę.
Wyobraźcie sobie i usłyszcie: amerykański rap na pół regulatora. Temperatura około 30 stopni. Telefon się urywa, stoi kolejka po pizze na wynos. Trochę lokalnych hipstero-włochów pije wino, choć 30 stopni, powtarzam.
Wkoło biega czworo sardynsko-kalabryjskich nastolatków. Zdaniem Any oczywiście, ja to nie wiem. Próbują to ogarnąć z włoska i czasami nawet z francuska.
Rządzi nasz znajomy Józek, z włoska dżjuzep. Albo dź, zależy, jak Anie wyjdzie. Naraz odbiera, zamawia, przynosi, donosi.
Wszystkie stoły zajęte. Ale Ana jest matką i ma plan. Rusza do ataku
Dżjuzep: ciał ciał - ciao ciao - Ana. Ana: ciao ciao. Czy ciał czał. Tradycyjne komestaj dorzucają. Bene-bene.
Ana: widzę, że wszystko zajęte.
Dźjuzep: nie ma szans Ana, nie ma szans. Wije się cały.
Ana: ale nie dało się zarezerwować.
On: wiem, ale nie ma szans.
Ana: musisz! Mama lamamma przyjechała do ciebie na picę, musisz daą nam dwie margerity.
Dźjuzep: za chwile wpada 20 gości. Ana, wierz mi
Ana: Wierzę, ale nie wierzę też! dawaj 2 margerity, my tylko na 10 minut.
Iwonek: dawaj.
Nie wiem, czy wiecie, jak to się skończyło, ale picę zjadłyśmy. Ana jeszcze dostała darmową kawę jako przeprosiny. Ana potrafi!
Ksenia, to matka potrafi.
Ale gdzie ci turyści, pyta Roman, który z nami nie był, bo był turystą gdzie indziej.
Proszę bardzo, oto finał.
Na to wszystko patrzy 4 wyfiokowanych Chińczyków albo coś około tego - we włoskich okularach. Zamawiają kolejne pice, każde bierze po kawałku jak w picahat nie przymierzając, porównują z tekstem i zdjęciem w ląłyplanet czy atlasie. Smakują. Potwierdzają, kiwają i kręcą głowami.
I to najlepsze, że oni w jakichś futrach, prosto od fryzjera, obsługa w podkoszulkach, Ana w dresie. Tu chaos, a oni z miny pewni, że są w jakimś topowo-luksusowym miejscu. Piękne!
Tymczasem ja im pod nogi złożoną spacerówkę ładuję, kończy zadowolona Ana. Będą mieli u siebie o czym opowiadać przynajmniej!
Nie wiem, czy wiecie, jak to się skończyło, ale picę zjadłyśmy. Ana jeszcze dostała darmową kawę jako przeprosiny. Ana potrafi!
Ksenia, to matka potrafi.
Ale gdzie ci turyści, pyta Roman, który z nami nie był, bo był turystą gdzie indziej.
Proszę bardzo, oto finał.
Na to wszystko patrzy 4 wyfiokowanych Chińczyków albo coś około tego - we włoskich okularach. Zamawiają kolejne pice, każde bierze po kawałku jak w picahat nie przymierzając, porównują z tekstem i zdjęciem w ląłyplanet czy atlasie. Smakują. Potwierdzają, kiwają i kręcą głowami.
I to najlepsze, że oni w jakichś futrach, prosto od fryzjera, obsługa w podkoszulkach, Ana w dresie. Tu chaos, a oni z miny pewni, że są w jakimś topowo-luksusowym miejscu. Piękne!
Tymczasem ja im pod nogi złożoną spacerówkę ładuję, kończy zadowolona Ana. Będą mieli u siebie o czym opowiadać przynajmniej!
No comments:
Post a Comment