Thursday, 7 April 2016

(416) reklamówka

I znów się trafiło. Wirus. Zmiana por roku,wiadomo, nie pomaga. No ale żeby po Wanderkinderze ganiać o 6 rano w ferie, zwane wszędzie na Sanżilu wakacjami po prostu, to już przesada. O 4 rano to dzwony biły ze dwa tygodnie temu, tym, co świętowali oczywiście, bo jeszcze wolno świąt nie obchodzić - nawet w Polsce A B i C.
A w uszach dzwoni na Sanżilu tej wiosny wszystkim bynajmniej nie cisza. Sama widziałam, jak maili pasażerowie wózków sobie uszy zatykają, bo od 22 marca od sygnałów karetek, pompje i policyjnych oszaleć można.
W ten sposób najmłodsi od pierwszych chwil uczą się, że bo każdemu bije ten dzwon.
Dobrze, że nie zabija przynajmniej. Ten wirus ci on. Też by mógł, a co. Nie to ostatnio przeżyliśmy u siebie.
Ale już powoli wszystko wraca do normy, w marcu jak w garcu lub garncu, jak twierdzą co niektóre polonistki w rodzaju Any Martin, kwiecień plecień, tu wątpliwości gramatycznych nie ma - a więc jeden dzień słońce, drugi deszcz. Wraz z pogodą - jeden dzień piaskownica, drugiego wirus.
Co pociąga za sobą nieuchronnie wizyty w Kawelu. Żeby to z rana - z nocy!
Szłam więc o tej szóstej, ferie przypominam. I myślałam, że nikogo na nas na Wanderkinderze nie będzie. No bo jak: metro nie jeździ tam tak czy owak. Jakby jeździło - to i tak od 7. Ferie, przypominam. Wakacje. Nikt się nie spieszy, tylko ja gnam.
Tak myślałam. Ale gdzie tam! Nagle w gwiaździstym porządku ze wszystkich ulic w rodzaju Czerczil itepeitede zaczęli byli wypełzywać panowie.
Ksenio, panie też tam były, chce wiedzieć Iwonek. Jakaś jedna albo jakieś dwie, uzupełnia skrupulatnie.
Właśnie nie było! Tylko panowie. Swojscy tacy z wyglądu. Czyly najpierw fryzura, bo najkrócej: brak. Fryzury znaczy się. Brak grzebienia nawet, za to szarawe nieobcięte włosy, podgolone co najwyżej - jak najbardziej. Kolor: szary. W tej to barwie: dresy lub ewentualnie dżinsy. I szarawo-białe buty.
Od farby, gipsu czy żyproków, niech zgadnę, zgaduje Roman.
Faktycznie.
Do tego kurtka: Brudna, byle jaka.
No ale jak się ubierać na budowę, rozkłada ręce Ana Martin. Za nią Groch rozkłada, myśląc, że jedzonko się skończyło widać, a to tylko budowa.
Faktycznie znowu.
Bo ci panowie to na budowę ciągnęli czyly, zgaduje Roman.
Brawo, jesteś błyskotliwy, na to Ana.
Błyszczący tatusiu, podchwytuje Iwonek.
Ale najfajniejszy był ten szelest.
Szelest czego?
Plastiku. Z plastikowych toreb. Reklamówek. Bo każdy pan szary niósł w ręku reklamówkę. karfur, aldi, lidl, stoktorka - rożne marki się przewijały, a raczej powiewały. Tyle dostrzegłam w porannym mroku. Jedno wiem, i sama to zgadłam - w środku było to samo.
Mianowicie?
Kanapki na dniówkę, a co niby. napój kolorowy zapewne. Piwo ewentualnie na potem. Chociaż piwo to raczej po powrocie na dzielnice pod sklepem powinno być, choć w Brukseni można chyba i pić w środku, u takiego Pawła przykładowo kartek, że spożycie alkoholu wzbronione i zabronione, brak.
Czyly nie wszystko na dzielnicy stanęło, zgaduje Roman po raz kolejny. Budowy idą.
Brawo facet.
To dobrze, co?
Dobrze. Kolejne światełko w tunelu.
Że życie toczy się mimo wszystko. Fajnie. Może i metro się potoczy wkrótce. I samolot pokołuje. I jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie.

No comments:

Post a Comment