Monday, 22 May 2017

as (ana)

Coś tak przeczuwałam, że nie wybronię się zupełnie od tej jogi, mruczy Ana Martin w sobotę rano.
A te i ci, co ją znacie, wiecie, że ona z dala od wszelkich religii i sekt się trzyma. O co to to nie!
Joga to nie sekta, Ksenio, co ci się na głowę rzuciło? To sposób na życie i utrzymanie się w formie, jeśli już.
No ale przecież mówili zawsze w Polsce D, wtedy A B i C, że to jacyś dziwacy sami uprawiają; jeszcze więksi niż Ana zresztą, co właściwie było dla mnie dowodem, że kiedyś Ana do nich przystanie, bo przecież jej szaleństwo i niezależność się już nie cofną?
Racja Ksenio, cieszy się Ana jak dziecko. Idę spróbować.
I poszła. Zaraz po szkolnych występach Iwonka. Jedno w rytmie afrykańskim, drugie azjatyckim, podsumował Roman, co z drugim takim lokalnym ojco-mężem, też osieroconym przez adeptkę jogową na Sanżilu, spędzał dzień z dziatwą na placu zabaw.
Ana i inne adeptki za to u Pisarki.
Gadały i leżały.
Na matach.
I mimo, że - zgodnie z tym, co samam za młodu słyszała z niejednych ust, w tym kościelnych - Pan Jezus nie kocha mamuś, co jogę uprawiają - Ana wróciła jakaś taka - lepsza? milsza? łagodniejsza? Braku miłości nie było widać.
Od tych asan zapewne.
As? An?
As(an)? Co to? Czy Pan Jezus to lubi?
Stania na głowie by nie lubił? No to by naprawdę było dziwne. Stanie na głowie to najzdrowsze, co może być!
I to od tego wszystkiego Ana Martin łagodniejsza, spytacie? A tak! 
Nawet moja Ana może, ujmuje się za ślubną Roman, też skorzysta z łagodności.
Moja mama! Moja!
Nie Grochy, nasza!
Ana asana!

No comments:

Post a Comment