Thursday, 21 September 2017

gołąbeczka

Piękny dzień jesienny. Mietka. Resto na sąsiednim Fore, koło Markoniego, topowa lokalizacja Rity, psycholożki i licznych gościń.
Środa, wiec my z Aną Martin jak zwykle w biegu między pisarstwem, a szkolnictwem. Jak wy zapewne. Z Sanżila w okoliczności i z powrotem.
Dwunasta bije - a więc decyzja szybka: do Mietki. Wraz z Adwokatem, Patrykiem ze sklepu żelaznego na Albercie - wszyscy karnie w jednym rzędzie pod obrazami lokalsów. 
Ana niezadowolona nieco sama z siebie, bo nadajemy na żywo z komputerów, co nie pasuje do resto, ale już trudno, no bo same i sami posłuchajcie, do czego tu dochodzi.
Mianowicie wchodzi staruszka. Nie, nie żadna lokalna starszawa lubiąca alkohol, te już znamy i te siedzą na Altitid Są, 100. Tam bardziej piwnie.
Ta tu taka miła siwa gołąbeczka.
W golfiku czerwonym, z wytworną laską i trwałą na głowie, co to się zwie ondulacją.
I do Any śmiesznie startuje, co to pewnym krokiem po Mietce się przechadza, jak u siebie nie wypominając; a jest ta to Ana w niebieskim kitlu; fakt, że na sukienkę to nie wygląda, fakt doprawdy, no ale przecież to prędzej na pielęgniarkę z opitala szpitala Moljera pasuje, a nie na kelnerkę przecie.
Więc Gołabeczka pyta Anę, czy może zamówić.
Ana, że tak, ale nie u niej, bo ona tu na gościnnie.
Gołąbeczka, niezrażona:
De toute façon, j'ai très soif. Une bière déjà et pour le vin, je verrai après - każe mi Ana napisać korekt.
Czyly na nasze: De tut fason że tre słaf. In bjer deża e pur le wę, że were apre.
Po czym Gołąbeczka wyjmuje z torebusi okulary przeciwsłoneczne i przywołuje mesje tym razem. Bo danie dnia to ryba po wiedeńsku, czyli żydowsku na nasze, jak myślałam, a okazała się po prostu w bułce tartej.
Czyli po polsku.

No comments:

Post a Comment