Dzieciarnia i larentre to zdecydowanie niezdrowe połączenie. Chore wręcz. Dosłownie, duchowo i cieleśnie jak najbardziej, niestety. A gdy do kawela trzeba lecieć wózkowo przez wertepy, to już wogle i w ogóle skandal.
Cieszmy się, że na piechotę mamy, skoro wanderkindere rozkopane i końca nie widać, kątempluje Ana. A to ona leciała z tym buzkiem całym, to wie, co mówi!
Nie był to może maraton z czasem, w końcu Groszek kaszle zaledwie od tygodnia, no ale nawet taka matka nowoczesna na ef, jak Ana, w końcu wstała w maratonową niedzielę z rana, czyli w ciemności belgijskie, i pognała maratonowym truchtem.
Fajnie się szło, opowiada Ana. Wschód słońca, Groch spokojny jak ta wsi spokojna, wsi wesoła. Ikel w wydaniu jeszcze bardziej luksusowym! Nic nie jeździ, wiadomo, i to nie tylko, bo nie ma jak z powodu blokad. Śpią ludziska.
Więc dojechali. Kawel. Drzwi się rozsuwają, nikogo nie ma. 7h33, jak piszą z francuska.
Ana wkracza bez książeczki dziecka, bo ją była zapomniała. Skarcona zostaje już na wstępie przez panią w okienku, która po skarceniu mówi jednak, by Roman nie donosił książeczki, bo sawa madam jednak, sawa. Może jej głupio było, bo nazwiska groszkowego wolała nie pisać ze słuchu, więc Ana na kartce przeliterowała, ale błąd był i tak.
Kto inny rachunek dostanie najwyżej, wtrącam.
Potem poczekalnia, w poczekalni zabawki oraz inne dziecię chore, dobrze czyli w znaczeniu: jest rozrywka dla Groszka. Inny ojciec, cudzoziemski, Ana twierdzi, że jakiś z Włoch albo dalej z północy nawet, od razu mówi: na pewno przed ósmą nas nie wezmą, zmiana warty. Ana zdziwiona, ale na głos w dialekcie miejscowym nie kątempluje, by nie zapeszać, natomiast dzwoni do nas i po polsku mówi: kawel jak w Polsce zupełnie. Też jak zmiana dyżuru, to każdy się od pracy miga.
Migali się i migali, aż się dzieciarnia niemowlęca rozkręciła. Wtedy przyszedł pan pielęgniarek i znów było fajnie, bo były termometry i kable do zabawy. Ale lekarza - ani widu, ani słychu, a tu mija godzina za godziną. Już nawet 9h12 była.
Dobrze, że Ana do kościoła nie chodzi, bo by nie miała jak dosłownie.
No więc Ana mruczy, i ojciec cudzoziemski mruczy. Mruczy także inny ojciec ze smutną dziewczynką u boku, który dobił do grupy w międzyczasie; ale jak ma nie być smutna, jak ten pan tatuś mówi do córeczki: przez ciebie muszę tu siedzieć. Pewnie, lepiej by było papieroska z kumplem przy kawie wypalać, kątempluje Ana w drugim telefonie, by powiedzieć, że lekarza nadal njet.
Bo cięcia są, krzyczy wreszcie na cały korytarz główny lekarz jakiś, co wypada z windy z obłędem w oku. I on sobie nie wyobraża, by tak pracować! Dzieci małe na ostrym dyżurze, dzieci świeżo wypchnięte na porodówce, co to jest, komuna? Tak krzyczy dosłownie, a my słyszymy i rozumiemy.
Po czym przybiega jego młody podwładny, bardzo szybki i zdawkowo Groszka niby leczy, i już już już! Już Anę wypycha dalej, bo musi iść się tłumaczyć przed tym starszym, dlaczego był się nie rozdwoił.
Ana zła za takie traktowanie. Groszek nie, bo wreszcie zaśnie w buzku, nic to, że z zapaleniem oskrzeli na papierze. Zadowolony, bo zmiana.
Ana wychodzi z kawela prosto na Ikel. Oddycha świeżym powietrzem bez mikrobów, na oko. Nagle na buzek ktoś wpada. Rozgląda się, a tu nowa afera. Ludzie w trampkach. Wiadomo, maraton znów. Kto nie biega, ten chory chyba.
No comments:
Post a Comment