Thursday, 5 November 2015

(348) wszów jak wszy

To dopiero jest temat. Nie ruszałam go dotąd, bo po co? I tak jest wszędzie. Są wszędzie. One, tak, choć licho wie, może to i oni. Żrą i skaczą i jaja składają. A wszami się nazywają. Lokalnie - lepu. Les poux, według pisowni Any Martin. 
Ten x na końcu nawet wesz przypomina. Bo to wesz, a nie wsza, dowiedziałam się przy okazji od Any. Dotąd nie wiedziałam, nie musiałam też specjalnie, bo wesz czy wsza raczej występuje w stadzie, gromadzie lub drużynie, jak kto tam woli zwać tę watahę. 
Teraz natomiast wiem już wszystko i jestem gotowa na zmierzenie się z wrogiem. Bowiem to, co najgorsze, co daja nam larentre - to wszy nasze codzienne.
Co, już są? pyta zatrwożony Roman, choć on akurat wszy musi się bać najmniej, i to nie dlatego, że nie jest szkolniakiem, przedszkolakiem lub żłobkowiczem. Po prostu włosy dawno mu wypadły - to wersja oficjalna -  albo i wyjadły mu je wszy i wesze, jeszcze na ojczyzny łonie. 
Zresztą wszy łonowe też występują, twierdzi Ana. Nie u nas, poprawia się, ale w naturze jak najbardziej. Fuuuuj. To to już sodomiaigomoria dosłownie, albo i gorsze zboczenie.
Co do wszy głowowych, tych których posiadania się każdy wstydził w ojczyźnie matczyźnie - to na ich przykładzie widać, jak narody różnią się między sobą. W Polsce A B i C - wstyd przed całą klasą. W Belgii A, bo jak taki kraj zachodni nie ma być A w rankingu agencji mudis czy innej - norma, normalka, zero reakcji. 
Fakt, to jest nasze największe zdziwienie z życia na Sanżilu i w okolicznościach, w tym luksemburskich. Że wszy są we wszystkich szkołach i żłobkach przedszkolach i rodzice się tym nie przejmują. Są sobie po prostu, a że mało kto z nimi walczy - to jest ich coraz więcej, bo jaja składać to one lubią, oj lubią, te wszy męsko-damskie.
Ja poczułam, że jest coś na rzeczy, jak wraz z pierwszym wrześniem na Sanżilu w witrynach aptek zobaczyłam, że zaroiło się w nich grzebieniami, szamponami - a wszystko pod planszą z przysłowiową wszą właśnie. Ale wtedy bez dzieci byłem, do szkół nie chodziłem to nie wiedziałem, co to za akcja.
Powszechna akcja odwszawiania kraju, ot co.
Przeprowadzana głównie rękoma polskich matek. Na przykład ta miła dziewczyna z tiwi, co tu zjechała do Alstu, całkiem niedaleko, ale już inny język, nie kątempluję tego. Z córą była zjechała. W domu w Alście zastała inne dzieci. Ona patrzy i oczom nie wierzy: po rówieśniczce córci wszy se skaczą wesoło. Pyta wokół, co robić, a tu wzruszenie ramionami: ona tak ma.
No to się nasza Polka czyścioszka zawzięła, że ona nie odpuści, i szczotkuje, pierze odkaża, aż wreszcie wszy wytępione. Udało się uchować własną i córczyną głowę.
I wtedy spotyka ją bura.
Bura wesz lub wsza?
Nie bura, zresztą kto wie, jaki wszy mają kolor; bura kara. Od matki dziewczątka. Że tym czesaniem włosy dziecięciu zniszczyła. Ona: ależ jak to? przecież wszy miała. A matuś spokojnie: i znów ma. Trudno. My w Belgii tak tu lubimy.
I teraz ta matka i córka drżą. Bo długie włosy sobie z Polski przywiozły, a tu okazują się całkowicie nieprzydane i nieekonomiczne, bo przecież na długie trzeba więcej szamponu antipu, niż na krótkie.
Ale wszystkie kobiety prawie długie mają, zauważa Roman.
I nie szczotkują. Nie wyczesują. Trochę się poczochrają i przejdzie, chyba że ktoś ma  arfo, jak taka jedna, co to już ciąć musiała. Po czym ze spokojem do Any mówi: już nie mogłam patrzeć na te wszy, więc ścięłam.
Co zadziwia tylko i jedynie Polki i Polaków, to ten spokój. Może tak trzeba jednak, bez histerii, duma Ana? I bez higieny, podpowiada Roman. Nie wiem doprawdy, co gorsze i co nas najpierw pokona: alergie z higieny czy brud wszawy?

No comments:

Post a Comment