Monday, 12 May 2014

(181) opera

Siedzę ci ja sobie normalnie w tramwaju, jak jakaś pasażerka normalnie, aż tu nagle - jak nie podskoczę! jak się nie wystraszę! jak nie wrzasnę! po polsku oczywiście, bo czytałam kiedyś, że pierwsze reakcje są zawsze w języku matki. To i krzyknęłam na cale gardło, no ale co pozostaje innego, jak nagle nad twoją i moją głową rozlegnie się śpiew? I to nie byle jaki: operowy. Na moje ucho i znajomość tematu oczywiście.
Do tego miało to miejsce w sobotę, czyli w dzień już z samej nazwy spokojny, niewadzący nikomu, kiedy wreszcie można się rozkoszować ciszą i brakiem muzyki dobiegającej z miliona telefonów młodzieży pchającej się na siedzenia akurat obok mnie. Albo ciebie. Lub niej, niego lub was. Sami wiecie, nie da się uchronić od tego łup łup, rytmicznego ruszania głowami i wymieniania plikami przez całą długość tramwaju. A że nasze trójki i czwórki są długie jak jakieś metro normalnie, to trwa to i trwa. Zajmuje całą podróż, czytaj: denerwuje wszystkich pasażerów całą podróż. Pociecha, że przynajmniej trójki i czwórki mkną pod ziemią, to i szybko kończy się męka.
Ale w sobotę, jak wspomniałam, zazwyczaj jest spokój. Tylko turyści z Flandrii rozmawiają w tym drugim języku, co kupią w mieście, gdzie, jak mi objaśniła Ana Martin, lubią podjechać na sobotnie zakupy. To miasto to Bruksela centrum, a czasem nawet Sanżil, gdzie też są małe sklepy. Głównie arabskie, ale nie bądźmy tacy. Tak więc ci turyści zakupowi to jedyny element przeszkadzający w rozkoszowaniu się ciszą, ale da się to znieść, szczególnie, jak się nic nie rozumie. 
W tę sobotę było jednak inaczej. Muzyka atakowała w trójce i czwórce zewsząd. Wiem, że w obu numerach, bo wysiadłam z trójki, by się przesiąść na czwórkę, licząc na nieco ciszy, ale mądra po szkodzie doprawdy, bo nic to nie zmieniło, oprócz tego, że straciłam miejsce siedzące i zyskałam z pewnością nieco żylaków. Muzyka lała się z głośników, jak w trójce, z tym że już nie podskakiwałam ze strachu, bo wiedziałam, co mnie czeka, no i się trochę osłuchałam.
Ucywilizowałaś się, skomentowała to Ana, jak jej opowiedziałam o swoich przygodach. Ksenia, to największe nazwiska opery. Tuziny kultury. Nie, nie tuziny, zaprotestowałam, cały czas ci sami, pięć czy sześć kawałków, a tuzin to 12, tak? Tuzy, moja droga, tuzy. I wymienia: werdi mocart puczini rosini. Zapisuję ze słuchu, poprawię potem, jak sprawdzę. Ana, ale po co oni się tak reklamują w tramwajach akurat jak ja udaję się na sobotnią relaksującą przejażdżkę? Bo to dzień opery dziś. I stib postanowił to uczcić w ten sposób, że umilał pasażerom podróż, puszczając arie. Mnie się tam ten pomysł podoba, trochę nauki nie zaszkodzi, nawet mi, dodaje skromnie.
Ja tam bym wolał, by puszczali metalikę, wtrąca się Roman. No, ten to potrafi się wygłupić, naprawdę. Nawet ja wiem więcej o wysokiej kulturze, niż on! Wstyd Romanie, powiem tylko tyle. Niby komisarz, a patrzcie, co z niego wychodzi. Polska B albo C nawet.
A długo potrwa ta operowa akcja, pytam? Na wszelki wypadek, jakbym się miała jeszcze raz przestraszyć. Spokojnie, już po wszystkim. Już i po dniu opery, i wygasły prawa autorskie. To ci wszyscy werdi jeszcze żyją, dziwię się? Myślałam, że to jakieś starocie były, a tu proszę, kaska leci na nowe porsze. Nie żyją już dawno, ale żyją potomkowie, śmieje się Roman, który robi w prawie i zna się na tym, ile komu za co. Według prawa, a nie na zdrowy rozum oczywiście. Nic nie jest za darmo Ksenia. Kapitalizm! 
Teraz mi nieco głupio, że taka okazja była, by za darmo, całkowicie niekapitalistycznie poobcować z wielką sztuką, a ja tak zlekceważyłam sprawę. Ale nic, za rok się poprawię. Nawet wezmę ajfona i po kryjomu nagram te kawałki z tramwaju.

No comments:

Post a Comment