Czwartek. Nie ma czwartku bez Pawła. Na Wanderkindere pół Sanżila, Forestu i innych okoliczności stoi, nawet Ukle się zauważa, obserwuje Ana kłębiący się lud i ocenia po strojach i wyglądzie.
Niestety po tym najłatwiej wyłuskać, kto z jakich okoliczności. Co nie zmienia faktu, że wszyscy równo stoją, niezależnie od adresu.
Po świeże przychodzą. I to warzywa i owoce głównie, a nie piwa jakieś. Bo pyszne to wszystko.
Paweł? Jaki Paweł Ana? podejrzliwy coś Roman.
Tatusiu, pana Pawła ze sklepu przecież, co mama?
A jakiż by inny?
No tak, czwartek. Jak pracownik Pawła na czas ruszy spod Łap, to na 11 zajeżdża pod sklep.
A tam już komitet kolejkowy prawie że, mówi Ana Martin. Jak za komuny. Czerwone wraca, nie dziw, że w Polsce D każą się bać, chichra się.
Paweł to już instytucja widać, wyrywa się Romanowi.
Jak twoja komisja? nie rozumiem nieco.
Fakt, też na komisji Paweł robi, tylko innej, śmieje się Ana. Śliwki kupiłam, maliny, jabłka i rzodkiewki, wylicza. Fasolki i pomidory odłożone, bo nie dałam rady się zabrać.
A rachunek do torby wsadziłaś, dobrze, chwalę patronkę. Pamiętasz Ana, jak tydzień temu kolejka podejrzliwie patrzyła, czy wszystko zapłacone? czy aby ta szumanka darmowego nie bierze? I wstyd poszedłby po Uklach, Sanżilu i okolicznościach.
Wszystko zrobione porządnie, nie po mojemu, Any-nemu, tylko po polsku, jak przystało. Zapłacone, odstane, złoty krzyż dyndający na szyi najmłodszego synka pochwalony bez skrzywienia antyreligijnego. Wiadomo, wakacje, chrzciny były. Bogate, bo z zagranicy zjechali przecież.
Jak nie ty Ana normalnie, fakt, wyrywa mi się.
Muszę pracować na dobre wrażenie, by mi torby ze zdobycznym jadłem przechowywali i min nie komentowali. To i chwalę, ile wlezie. Nawet to, co dynda.
No comments:
Post a Comment