Tuesday 10 February 2015

(249) w literatce

Kosmos normalnie, mówi Ana Martin; nie no, słuchajcie, nigdy bym nie pomyślała, że dożyję czasów, gdy za granicą wręcz nie będzie się można odpędzić od przedstawicieli polskiej sztuki. Przez s różnej wielkości co prawda, ale zawsze co es, to es. Albo co ESZ, to ESZ. Jak sztuka właśnie, dodaję od siebie, też sroce pod ogon nie wpadłam.
Fakt, że od początku roku u nas na Sanżilu i na sąsiednim Foreście, zwanym lasem, jak i niezbyt sąsiednim Eterbeku co rusz tylko ląduje jakaś polska gwiazda. Gwiazda oczywiście w mniemaniu Any, która ma swoje artystyczne wymogi, i to przez duże oraz wielkie A, że pozwolę sobie to trzykrotnie podkreślić dla większej jasności treści dla tych, co to gwiazd upatrują w kim innym, a nie w jakichś literackich zjawiskach, jak to pisano w podręcznikach za moich czasów, całkowicie niedarmowych, za to całkowicie zajechanych przez poprzednie pokolenia, w tym pokolenie Any i Romana. Ale nie wykluczam, że jakieś celebrytki to sumasumarumem są, sądząc po liczbie zajętych krzeseł na wieczorkach w ambasadzie. Ani jedno się puste nie ostało. Dobrze, że ustało pod naporem emocji, co je tam pani gość w literatce wywołała.
A mało co, a byśmy żeśmy nie dojechały, nie wiem, jak w lepszy sposób można kilkoma trybami zaledwie dostępnymi w mowie ojców oddać towarzyszącego nam w piątek ducha zwątpienia w moce stibu. 
Niezłomnego ducha i żelazną wolę, podpowiada Ana, może tak. Bo jazda z Sanżila na Odergem no raczej, czy też na sam Tysiąc może, tam koło Montgomerów docelowo w każdym razie, z Groszkiem na brzuchu, wózkiem w zanadrzu, strachem w dołku, wizją nieprzekraczalnych dla wózkowych kół krawężników w głowie nie należy do najprzyjemniejszych. Dobrze, że towarzyszyły nam obyte w nosidłach Rita z Hilcią, bo inaczej to nie wiem, jakbyśmy dały radę. Ana fizycznie, a ja - psychicznie, duszą. Na ramieniu zasiadła. Bo toż to nerwuska z Any chwilami wychodzi, choć się stara, a Roman uspokaja jak może, no ale widać każdy może, jak orze. Lub orzeł, nie pamiętam, jak było w tych zajechanych przez Martinów podręcznikach, sami sobie winni, jak źle cytuję, bo druk wyblakł jakoś. Komunistyczna jakość, choć to za postkomuny chyba już poszło na drukarnię, bo ja wiem.
W każdym razie dojechałyśmy, Ana i Rita świadomie, w co się pakują, a reszta, znaczy się ja - Ksenia, Groszek i Hilcia chyba niezbyt, ale efekt sumasumarumem ten sam. A nawet lepszy. Włazimy bowiem se na pięterko, bogato opasane nosidłami i wózkami, a tu - niespodzianka! Stoi sobie oto ot tak pani od książek literackich, włos kolorowy, spódnica rozłożysto - falbaniasta, but na obcasiku gustownym, nie powiem, torebunia, jak się patrzy, nie to co Ana, zawsze to samo i nie po damsku dobrane - a ta stoi oto ot tak i się uśmiecha, i to do nas. Grupowo. Znaczy się - my grupowo, ona sama jedna. I jak nam nie zacznie dziękować, a właściwie: Groszkowi i Hilci. Że ona jest dumna z faktu, że na spotkaniach z nią zawsze są jakieś dzieci. Że to znaczy, że atmosfera podpasowała jak najbardziej. Że dziękuje nam, żeśmy to pieluchowe bractwo i siostrzeństwo przytachały.
Patrzę se zdumiona, co ona tak przemawia, i czy to do mnie, zwykłej Kseni, aby na pewno skierowane, ale widzę, że tylko ja się dziwię, a Ana i Rita w swym żywiole, już rozbierają dzieciarnię, komentują i sadowią się w pierwszych rzędach. Koło kumpelek Any, widzę, że wszystkie z tego grona na ef. I triumfalnie wiodą wokół wzrokiem, mówiąc: ten teren należy do matek i kobiet na EF właśnie.
Niektórym nie na EF opadła chyba tak zwana szczena, ale co było robić, nawet najbardziej oporni dzieciom przyjęli ze spokojem fakt, że w ambasadzie rządzi Groszek. Tym bardziej, że na cześć gościni, jak mnie pouczyła Ana, oddał sześć salw. Pupą. W ciszy. I nikt nie protestował, jak zawartość salw usunięto na marmurowym stole. I to na kawałku Polski się działo, pod flagą albo godłem kto ty jesteś Polaku mały, przypominam.
Bowiem okazało się, że ta pani w spódnicy od książek literackich to nie tylko pisze, ale także działa. Głównie może nawet. Na rzecz matek, mam, kobiet, feministek i Warszawy, która w końcu też jest rodzaju żeńskiego, czyli kobietą. I z tego słynie, że woli, gdy są dzieci, że się ich nie boi i głosi, że bać nie należy. Znaczy się nie Warszawa, tylko pani w literatce. Tak samo jak feministek, które mi nawet w międzyczasie niestraszne. I stąd jej sława, taka, że wszystkie krzesła z tego zajęte. Głównie przez damskie pupy jednakże, mężczyzn jakby wymiotło. A może to po prostu, bo piątek był, i mecz pewnikiem niejeden dawali, jak to przy sobocie, to gdzie będą się z babami bratać. Lub zasiostrzać, zaryzykuję, by podlizać się Anie oraz ewentualnie pani w literatce, o ile to czyta.
Najfajniejsze było to, że wieczór zamknął się w klamrę, jak to ujęła w nawias Ana. Bo zaczęłyśmy od obliczania z Ritą ilości krawężników, wind, schodów ruchomych oraz braku wymienionych, i skończyłyśmy tak samo. Tyle że na poziomie światowym, i sztuki przez duże ESZ, bo w ambasadzie, pod godłem i orłem. Bo pani w literatce walczy właśnie o brak krawężników oraz nadmiar wind i schodów. W Warszawie, a my - u nas. I pytała, jak to u nas, na naszym nowym u nas, na Sanżilu. Wyrwało mi się nawet, że na Sanżilu to całkiem źle, wiem z autobiografii, za to na Iklach lepiej, poobniżali w roku wyborów to widać było. To może i w Warszawie jakiś poseł pójdzie po rozum do głowy, zadumałyśmy się. Warto, w końcu Polska A to A. Nie obroni się sama, jak ta sztuka przez duże ESZ.

No comments:

Post a Comment