Fakt, że od początku roku u nas na Sanżilu i na sąsiednim Foreście, zwanym lasem, jak i niezbyt sąsiednim Eterbeku co rusz tylko ląduje jakaś polska gwiazda. Gwiazda oczywiście w mniemaniu Any, która ma swoje artystyczne wymogi, i to przez duże oraz wielkie A, że pozwolę sobie to trzykrotnie podkreślić dla większej jasności treści dla tych, co to gwiazd upatrują w kim innym, a nie w jakichś literackich zjawiskach, jak to pisano w podręcznikach za moich czasów, całkowicie niedarmowych, za to całkowicie zajechanych przez poprzednie pokolenia, w tym pokolenie Any i Romana. Ale nie wykluczam, że jakieś celebrytki to sumasumarumem są, sądząc po liczbie zajętych krzeseł na wieczorkach w ambasadzie. Ani jedno się puste nie ostało. Dobrze, że ustało pod naporem emocji, co je tam pani gość w literatce wywołała.
A mało co, a byśmy żeśmy nie dojechały, nie wiem, jak w lepszy sposób można kilkoma trybami zaledwie dostępnymi w mowie ojców oddać towarzyszącego nam w piątek ducha zwątpienia w moce stibu.
Niezłomnego ducha i żelazną wolę, podpowiada Ana, może tak. Bo jazda z Sanżila na Odergem no raczej, czy też na sam Tysiąc może, tam koło Montgomerów docelowo w każdym razie, z Groszkiem na brzuchu, wózkiem w zanadrzu, strachem w dołku, wizją nieprzekraczalnych dla wózkowych kół krawężników w głowie nie należy do najprzyjemniejszych. Dobrze, że towarzyszyły nam obyte w nosidłach Rita z Hilcią, bo inaczej to nie wiem, jakbyśmy dały radę. Ana fizycznie, a ja - psychicznie, duszą. Na ramieniu zasiadła. Bo toż to nerwuska z Any chwilami wychodzi, choć się stara, a Roman uspokaja jak może, no ale widać każdy może, jak orze. Lub orzeł, nie pamiętam, jak było w tych zajechanych przez Martinów podręcznikach, sami sobie winni, jak źle cytuję, bo druk wyblakł jakoś. Komunistyczna jakość, choć to za postkomuny chyba już poszło na drukarnię, bo ja wiem.
W każdym razie dojechałyśmy, Ana i Rita świadomie, w co się pakują, a reszta, znaczy się ja - Ksenia, Groszek i Hilcia chyba niezbyt, ale efekt sumasumarumem ten sam. A nawet lepszy. Włazimy bowiem se na pięterko, bogato opasane nosidłami i wózkami, a tu - niespodzianka! Stoi sobie oto ot tak pani od książek literackich, włos kolorowy, spódnica rozłożysto - falbaniasta, but na obcasiku gustownym, nie powiem, torebunia, jak się patrzy, nie to co Ana, zawsze to samo i nie po damsku dobrane - a ta stoi oto ot tak i się uśmiecha, i to do nas. Grupowo. Znaczy się - my grupowo, ona sama jedna. I jak nam nie zacznie dziękować, a właściwie: Groszkowi i Hilci. Że ona jest dumna z faktu, że na spotkaniach z nią zawsze są jakieś dzieci. Że to znaczy, że atmosfera podpasowała jak najbardziej. Że dziękuje nam, żeśmy to pieluchowe bractwo i siostrzeństwo przytachały.
Patrzę se zdumiona, co ona tak przemawia, i czy to do mnie, zwykłej Kseni, aby na pewno skierowane, ale widzę, że tylko ja się dziwię, a Ana i Rita w swym żywiole, już rozbierają dzieciarnię, komentują i sadowią się w pierwszych rzędach. Koło kumpelek Any, widzę, że wszystkie z tego grona na ef. I triumfalnie wiodą wokół wzrokiem, mówiąc: ten teren należy do matek i kobiet na EF właśnie.
Niektórym nie na EF opadła chyba tak zwana szczena, ale co było robić, nawet najbardziej oporni dzieciom przyjęli ze spokojem fakt, że w ambasadzie rządzi Groszek. Tym bardziej, że na cześć gościni, jak mnie pouczyła Ana, oddał sześć salw. Pupą. W ciszy. I nikt nie protestował, jak zawartość salw usunięto na marmurowym stole. I to na kawałku Polski się działo, pod flagą albo godłem kto ty jesteś Polaku mały, przypominam.
Bowiem okazało się, że ta pani w spódnicy od książek literackich to nie tylko pisze, ale także działa. Głównie może nawet. Na rzecz matek, mam, kobiet, feministek i Warszawy, która w końcu też jest rodzaju żeńskiego, czyli kobietą. I z tego słynie, że woli, gdy są dzieci, że się ich nie boi i głosi, że bać nie należy. Znaczy się nie Warszawa, tylko pani w literatce. Tak samo jak feministek, które mi nawet w międzyczasie niestraszne. I stąd jej sława, taka, że wszystkie krzesła z tego zajęte. Głównie przez damskie pupy jednakże, mężczyzn jakby wymiotło. A może to po prostu, bo piątek był, i mecz pewnikiem niejeden dawali, jak to przy sobocie, to gdzie będą się z babami bratać. Lub zasiostrzać, zaryzykuję, by podlizać się Anie oraz ewentualnie pani w literatce, o ile to czyta.
Najfajniejsze było to, że wieczór zamknął się w klamrę, jak to ujęła w nawias Ana. Bo zaczęłyśmy od obliczania z Ritą ilości krawężników, wind, schodów ruchomych oraz braku wymienionych, i skończyłyśmy tak samo. Tyle że na poziomie światowym, i sztuki przez duże ESZ, bo w ambasadzie, pod godłem i orłem. Bo pani w literatce walczy właśnie o brak krawężników oraz nadmiar wind i schodów. W Warszawie, a my - u nas. I pytała, jak to u nas, na naszym nowym u nas, na Sanżilu. Wyrwało mi się nawet, że na Sanżilu to całkiem źle, wiem z autobiografii, za to na Iklach lepiej, poobniżali w roku wyborów to widać było. To może i w Warszawie jakiś poseł pójdzie po rozum do głowy, zadumałyśmy się. Warto, w końcu Polska A to A. Nie obroni się sama, jak ta sztuka przez duże ESZ.
No comments:
Post a Comment