Ledwo przyswoiłam na dobre nieswojskie słowo: belż, nauczyłam się dodawać le i la, od Iwonka przejęłam odopowiednią, żłobkową wymowę e w le, już nowe się czai za rogiem, albo w kąciku ust: belgicains. Oraz: belgitude. Spisałam po literze, bo nijak nie pojmuję, jak to ugryźć. Co jest w końcu belgijskie, a co nie?
Nad tym zastanawiają się i Belgowie, na to Ana. Stąd tyle określeń na coś, co po polsku oddaje się jednym określeniem: belgijskość. O ile się oddaje, bo co to jest ta belgijskość właśnie? zastanawia się Roman. Komp nie podkreśla, więc cichcem zostawiam.
Badają więc i badają tę belgijskość i nic im nie wychodzi. Jak to nic, oburza się Ana. Wychodzą coraz lepsze wyniki! O tu, proszę. Profesorowie sami się za to wzięli, nie wierzę własnym oczom? Tak, z Louvain. Zwanego także Leuven, co niejdnego już zmyliło na autostradzie. Co moim zdaniem świadczy o niskiej czujności, bo owszem: Bergen-Mons, Rijsel-Lille zmylić mogą, jeszcze Antwerpen-Anwers od biedy czy Liege-Luik, ale przecież nie przypadek, gdzie tyle liter się zgadza i nawet w podobnej kolejności! Zupełnie jak Stella, co kiedyś zaliczyła dziesięć kręgów obwodnicą, bo nie połączyła Namur z Namen, a przecież to łatwo! Litery liczyć i jechać do przodu!
O, właśnie takimi ciekawostkmi zajęli się w tym badaniu. A dokładniej: czy przeciętny mieszkaniec Belgii jest bardziej Belgiem, la lub le, czy też Flamandem, Flamandką, Walończykiem lub Walonką. I wyszło im, że mimo tych szyldów, polityków, co to wszystkich chcą podzielić, języków, co się nie lubią pod względem gramatyki i wymowy - że ogólnie rzecz biorąc, znaczy się: nie rzecz, tylko Belgów do kupy, poczucie belgijskości ma się całkiem dobrze. Tak dobrze, że poczucie narodowej dumy i we mnie rośnie, zupełnie jakby na prezydenta wybrali tu właśnie kogoś z polskiego prawego skrzydła.
W okolicznościach Sanżila wygląda na to, że 50% czuje się bardziej le lub labelż, niż tym drugim obywatelem na F lub W, co mi się nie chce już odmieniać i rozpisywać. Panowie profesorowie badają odczucia społeczne od lat i wychodzi im, że cały czas rośnie. Belgijskość, rozumie się. Ostatnio - o 5%, co oznacza, że przekroczyliśmy połowę. I odtąd można powiedzieć, że naród na Sanżilu i w okolicznościach jest belgicain. Probelgijski czyli, o mam, ładne Ana, co?
Ładne, przytakuje łaskawie Ana. Co nieładne natomiast, to elity. Elyty, jak mawiał kiedyś taki jeden, co był prezydentem, w dawnych czasach, gdy podziały przebiegały inaczej niż prawi - bardziej prawi, nawet w Polsce. Było, minęło. Co natomiast nie minęło, to upór belgijskich elyt. Bo o ile zwykły lud, prekariat i proletariat oraz artyści z barudumatin są bardziej za Belgią jako całością, niż dwoma krajami na W i F, zmieniam kolejność, by było sprawiedliwie, to elyty już nie. Od lat chcą podziałów. Patrzcie sami, jak woła o zemstę do nieba: proletariat, do którego należało by dodać prekariat, probelgisjki. Elyty na to: nie. Tak to dobitnie zapisali. Na szczęście prędzej wielbłąd przez ucho igielne przejdzie, niż elyta jedna z drugą trafi do nieba, więc zemsta czy pomsta, jak woła Ana, bedzie nieunikniona.
Ach. Le i labelż. Belgikanie. Belżitud. Tyle słów, a kraj jeden. 50 % pro we Flandrii i 65 w Walonii. Ci zresztą mieli ostrzej pod górę, wiadomo, biednemu wiatr w oczy, bo kazali im wybierać, czy są z Walonii, Brukseli czy Belgii. To jak mieli odpowiedzieć. I wyniki urosły. Serca też. W tym maju.
A to dlatego, że Bruksela francuska, o czym jutro. To i oburzyli się na ten zamęt w głowie, robienie wody z mózgu i hurtowo zakreślali belżityd. Bo jak miałyby taki la lub le mówic o sobie: jestem federatczykiem brukselko-walońskim? I to jeszcze po francusku? to już łatwiej belż brzmi. Dla statystyk poczucia dumy narodowej to dobrze, ale co na to elyty?
No comments:
Post a Comment