Siedzimy sobie wczoraj w aucie onda pod blokiem, jakoś nie możemy wystartować, bo to albo małe płacze, albo to starsze krzyczy, że źle zapięte, a to średni wiekiem nie mogą się zmieścić między dwa foteliki, a najstarsi Martinowie z obłędem w oku ganiają i starają się temu zaradzić. Czas płynie wolno, a jak to przy niedzieli - pusto na ulicach. Mało kto chodzi ulicą, a już na pewno nie listonosz. A już na pewno nie pod krawatem, bo przecież ustawowy stroik jest granatowo-czerwony. Do tego wózek z gustowną celofanową torbą. Czapka od słońca, ewentualnie kurtka przeciwdeszczowa.
W niedziele ktoś tak przyodziany ma jednak ustawowo wolne i tak czymać, więc kto się nam tu pląta, pytamy siebie i się nawzajem wzrokiem? Ki diabeł?
Tymczasem stoimy w aucie onda, kokosimy się, ile wlezie, nerwy letkie już idą po wszystkich, a tu nagle Iwonek, w międzyczasie niby dobrze przypięty, krzyczy: spójrz Ksenio, pan listonosz wsadza list do mojej skrzynki! Muszę zobaczyć! I już wysiada, i znów wszystko od nowa, przypiąć, zapiąć - taka wizja nas przeraziła, więc ruszyliśmy z kopyta, ciekawi jednakże, co to za list nam wrzucili ci pod krawatami.
Wracamy, zaglądamy, Iwonek szaleje z kluczem. Jest list. Zaadresowany z polska, co dziwi, bo przecież tu Sanżil, przypominam. Kie licho?
Hmm, mruczy Ana i coś podejrzewa. Roman, zerknij no, czy to aby nie doktrynacja i weź to dziecku z ręki, póki czas. Indoktrynacja Ksenio, poprawia Roman. Roman bierze z ręki dziecka, otwiera. Wyciąga kolorowy papierek. Niebiesko-żółty. Niebiekie jest tło, niebiańskie nawet, twierdzi Ana. Żółta jest postać. Ałra. Aura Ksenio, Martinowie małpują odmianę Iwonka na potęgę. I duuuużo tekstu. Po polsku!
Roman, mówiłam ci, byś wyjął dziecku z ręki tekst, bo to mi pachnie religią. Obojętnie mi, co tu piszą i jaka wiara, zabieraj! Ana przesadza chyba, ale czym skorupka nasiąknie w końcu, to potem ciężko będzie zmyć. Tak twierdzi, a ja się w sumie zgadzam, by chłopaki se same wybrały, w co chcą wierzyć, lub nie.
Wolę to lub nie, Ksenio. Ale oczywiście zrobią, jak będą chcieli. Póki co - mówiłam wam, że po okolicznościach krążą przedstawiciele tej religii, wiecie o co mi chodzi, na jot wu, taka strona w internecie jest; głównie jednak wybierają klientelę, co to po portugalsku mówi, czyli tak jak rozdający ulotki.
Co było mi bardzo na rękę, bo sprawiało, że ulotkę wrzucali, wszak Martin brzmi znajomo, po hiszpańsku wręcz albo włosku co najmniej, ale kontaktu ustnego już nawiązać nie można było. Tak więc z miłym uśmiechem można było pokręcić głową, że nąkomprędo, i zamknąć drzwi. A oni są zawsze fajowi i nigdy nogi między drzwi a framugę nie wsadzają, jak to niejeden ksiądz w kraju dziadkom zrobił, gdy go wpuścić do chałupy nie chcieli. Kie licho doprawdy zresztą.
Ale widzę, że nastała nowa strategia medialna. Ci co po brazylijsku zasuwają, już się zorientowali, że pora na zmiany religijne na Sanżilu. Coś mi się wydaje, że spisy polskich dusz już gotowe i możemy się spodziewać kolejnych wizyt.
Trzeba będzie być czujnym, bo nie będą ci już one po obcemu. Oj nie. Gdzie diabeł sobie nie poradzi, tam babę wyśle, że się takim skrótem posłużę. Polkę z facetem u boku, niech ulotki dźwiga, feminista jeden!
Zresztą oni sami o tej czujności wspominają, uzupełniam. O tu, proszę. Więcej podobno na kongresie, już w lipcu tuż za rogiem, a jak nie można pojechać - to i brzoszurę darmową doślą, i do domu przyjść mogą. O, po moim trupie, zarzeka się Ana. Ale licho nie śpi. Bądźmy czujni, ki diabeł zresztą.
No comments:
Post a Comment