A tak, szjąt i ommerdez. Owszem, w pierwszym zdaniu. Bo tak nas dopiero co nazwali, Anę Martin i mnie. Nie wiadomo, która jest która, pewne jedno: strach był wielki i zajrzał nam belgijskim okiem w polskie oczy.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Mianowicie od dziecka, więc z góry byłyśmy poniekąd skazane na sukces. Kto by nie uległ czarowi niemowlęcia, nawet jeśli zdaniem pani z ławki obok nieco ono żółte, nienasze z wyglądu, czy aby ojciec Polak? Polak, choć nie całkiem. Może żółte, bo nieślubne kościelne? Jakby chrzcić trzeba - tylko w sobotę. W Polsce, bo tu podobno chrztów mało, to i zbiorczo w niedzielę może by dało się przemycić.
Póki co, niechrzczone, ale ochrona jakaś tam nad nami rozpostarta. Bo jak inaczej wytłumaczyć nasze cudowne ocalenie?
Zadanie na dzień wczorajszy na oko nie było skomplikowane. Polegało na wyjściu w plener publiczny, rozejrzeniu się, czy będzie padać, czy jednak nie, czy pod ławką spoczywa kupa, czy może jednak już w nią wjechałyśmy, z której strony wieje, czyli czy bardzo zalatuje odchodami i muchami; wreszcie, po pozytywnej ocenie i weryfikacji ławki-kandydatki: zasiądnięciu na niej. Niby łatwo, co? jak dodałby Iwonek, a jednak swoje trzeba zrobić.
Wreszcie siadamy więc. Cisza, tylko wichura szumi. Zero psów i piwoszy nawet. Ana czyta coś grubego, ja zastanawiam się, czy jest zasięg w ajfonie, co by na fejsbuniu umieścić selfiego ze skweru. A tu nagle jak nie łupnie: bum bum! Łup łup. Aż podskoczyliśmy, w tym wózkowy, więc forma męska się należy, choć niesłusznie, jak twierdzi Ana.
Rozglądamy się. Ana namierza cel. Target taki. Jest. Zaparkowany. Młodzieniec w aucie czyli. Zaparkował zatoczką, jak to wiem od Romana, więc chyba trzeźwy, bo już bez alkoholu ciężko z zatoczką idzie, to co dopiero po konsumpcji. A więc Ana się denerwuje i mówi, że takiego łup łup to ona nie zniesie, a co ważniejsze - Groszko też nie. Idzie ku niemu.
Okna w aucie zamknięte. Pasażer - nie widzi nic i nikogo, bo serfuje w smarcie. Znaczy - zasięg jest. Ana puka tok tok, jak mawia Iwonek, puk puk, jak mawiamy my, i pokazuje, by ten ktoś ściszył łupawkę.
Uchyla się przyciemnione okno i łupiący pokazuje swoją twarz. W ocenie Any: twarz lokalnego kibola, nieuka i prostaka. W mojej: taką, że lepiej brać nogi i wózek za pas i zmykać, gdzie pieprz rośnie. Bo jak się ten ktoś na nas nie wydrze! Po lokalnemu, piękną wymowę miał, to trzeba przyznać. Że my szjąt i ommerdez. Że on ma dość. Że przez takich ludzi jak Ana żyć się nie da.
Ja tak wiele nie zrozumiałam nawet z warstwy słownej, więc stałam se jak ten słup soli i pieprzu, ale Ana jakaś taka smutna się była. Że groźnie jest, zrozumiałam, jak rozmówca wyciągnął nagle palec z wytwornym sygnetem, i pokazał coś po angielsku. No, na tyle to ja angielski znam, i nawet amerykański, by wiedzieć, że lepiej brać nogi za pas, gdzie ten słup soli i pieprzu rośnie.
Uciekać - nie uciekłyśmy, za to obie zapłakane, że tak niesprawiedliwie się dzieje, poszłyśmy se na kawę do małego Mietka, co to na dzielnicy lokal otworzył. Nie mogąc przeżyć takiej agresji. I za co to, pyta Ana. Że trochę łupaninę ściszyć chciałyśmy?
To nie jest powód, by tak nas lżyć, twierdzi Ana. Że można było go zgłosić do tych żołnierzy, co w pobliżu skwerku pilnują. Z kałachem. Oni by już go skutecznie ściszyli albo uciszyli. Ewentualnie mosad jakiś proponowala Ana, ale to już nie wiem co zacz.
A gdy emocje opadły, mówiąc dariuszemszpakowskim, Ana stwierdziła: jedno się zgadzało akurat. Że szjąt byłyśmy nieco. Mianowicie na kole wózka faktycznie był element psi. Szjąt czyli, bo słowo od psa pochodzi, od suki właściwie. Niestety co złe, to damskie, nawet u psów, wzdycha Ana. Ale roboty nas czeka, by to wszystko pozmieniać.
No comments:
Post a Comment