Wreszcie są. Walentynki. Święte Walentynki. Dzień zakochanych w środku zimy - o większy absurd trudniej, twierdzi surowo Ana Martin. Chyba nie jest zakochana, że tak się krzywi na moje radosne oczekiwanie na maile od ulubieńców. Bo na kartki - to już chyba nie te lata. Było, minęło wraz z telefonem przewodowym i telegrafem na przykład. Podobnie jak w przypadku Any - gdzie te kartki, gdzie te serca, gdzie te kwiaty. Ciekawe, co na to Roman.
No tak, kwiaty. Będą wszędzie. Ile to ich dziś pójdzie pod nóż tylko dlatego, że kolejne anglosaskie święto wciska nam swoją komercję? wybrzydza dalej Ana. Zła jest, bo do baru porannego wsadzili dziś psa z rasy groźnej i groznej, a ona się boi. Taki prezent dostała w darze od walentynek. Widać na więcej nie zasłużyła, rachunek jest prosty. Tak to się kończy, jak się nie wierzy w świętych.
Faktycznie coś się jej nie bardzo trafiło. Zero bukietu, za to dużo szczekania. Coś za coś, cóż. Cóś. Ale pocieszam się i Martinów, że niektórzy, ci co świętują anglosaskie święta, a nie kręcą nosami na przenikanie się kultur, mają się na co cieszyć. Już służę danymi. W święte Walentynki sprzedaje się 10-15% rocznej sprzedaży kwiatów. To są miliony, o ile nie miliardy w ogóle, nie myślcie sobie. Co prawda zima chyba trochę wpływa na zamrożenie portfeli i serc, bo jednak więcej sprzedaje się na święte matki i - uwaga uwaga! - święte sekretarki. To ci dopiero święto.
A może to nie święto sekretarek, tylko sekretarzy, podpowiada czujna Ana. Podoba mi się ten pomysł, niechaj żyje święto pracy! Ciekawe tylko, czemu akurat ten dzień tak bogato ukwiecony, zastanawia się Roman. Musi to być jakaś prastara sanżilowska tradycja, jeszcze z XX wieku, albo i prastarsza. Dowiem się i opowiem, obiecuje Ana.
Roman wymyka się w międzyczasie, coś mi się wydaje, że jednak będzie świętowanie. Niechętne, ale będzie, bo nawet starym się coś należy od życia! Byle tylko szybko wrócił. Nie jest to oczywiste: w ciągu 5 lat w Belgii, u nas w szerszym sensie, jak pisałam, podwoje zamknęło 500 kwiaciarni. Ładne wyrażenie, prawda? Pasuje urodą do kwiatów. Na miejscu w stanie czynnym pozostało 4500 kwiaciarni i ogrodników. To całkiem nieźle, jak tak sobie porównam do rozmiarów mapy. Jest jak dzielić skórę na niedźwiedziu. Może Roman coś znajdzie.
Tym bardziej, że lebelż okazują się tradycjonalistami, jeśli chodzi o miejsce zakupu kwiatów. Musi być po pańsku, w kwiaciarni. 62 % kwiatów kupowanych jest w kwiaciarniach. 13% na wielkich powierzchniach. To daje 75%. A 25% ze 100 to gdzie, dopytuję ciekawie? Ha, nie wiadomo. Jakaś tam część pewnie na stacjach benzynowych, ale co z resztą, to nawet ja nie wiem, przyznaje się bez bicia Ana. Może wycieka na lewo?
Bo materiał do wycieku w kraju jest bez wątpienia, wpada nam jak śliwka w kompot Roman. Nie sam wpada, z bukietem, takim, co to kupuje się drogą tradycyjną. Wyobraźcie sobie, że co tydzień do lież, pisane Liege z akcentem, przylatuje 250-350 ton kwiatów. Jak to przylatuje, dziwię się. To kwiaty też już nie są tutejsze, belż? No co ty Ksenia, od dawna rosną głównie w Afryce i Ameryce. I to się opłaca? Budować szklarnie tak daleko, ścinać je, ładować, przewozić? Toż to sto razy, 10000% czyli, więcej roboty. Może, ale tak już jest. Bo taniej. Nic tam nie płacą robotnikom, za to harówa straszna, obrobić te róże, lilie i gipsówki.
Gipsówki? A to co za nowość, coś egzotycznego? E tam, zwykły łyszczec. Gipsofila po łacinie, to i spolszczyli po najmniejszej linii oporu. To to, o tu; Ana, mimo że nie świętuje, to jest zadowolona z bukietu, nie umie tego ukryć pod zmarszczkami. Pokazuje mi i Iwonkowi białe kulki. I to też lata z Afryki? Ano. Do Liege przybywa co tydzień 10-14 lotów z Etiopii, 2 z Kenii i 6-10 z Izraela. Wszystko z Afryki, jak widać na dłoni.
O Izraelu to nie wiedziałem, mówi Roman. Myślałem, że tam głównie grejpfruty, a tu proszę, łyszczec błyszczy na pustyni. Widać da się, ale pomyślcie, jakim to kosztem. Mnie ciekawi, kto to zbiera w Izraelu natomiast? Bo że emigranci, to prawie pewne, tylko skąd? Nie dowiesz się. Ale uwaga, kupiłem ci Ana kwiaty etyczne. Moralne czyli, jak w szkole belż, pytam? Coś a la. Ala. Za ich ścięcie, zapakowanie, przewóz podobno zapłacono zgodnie z normą. Do tego kwiaty nie są pryskane ani kolorowane.
Hmm. Dziękuję, czerwieni się Ana i czyta, że w Belgii na 450 milionów kwiatów tylko 2,5 miliona jest etycznych. To mi zagwarantowali. Hmm. Coś nie wierzę. Jakie święto, taka gwarancja.
No comments:
Post a Comment