Wiedziałam, że to się tak nie skończy po jednym wpisie, ot tak hop siup, te śluby; przez chwilkę miałam nadzieję, przyznaję co prawda i bez bicia, że napiszę sobie, że Zbynek już zapomniany, co było a nie jest, to i się wywinę od tematu. Myślałam nieobacznie, bo jednak nie. Śluby były, są i będą, stać mnie dziś na taki refleks. Co to się bowiem za burza rozpętała nad moją głową za te słowa wypisane na tych stronicach, że jakbym miała forum pod sobą, to chyba bym się zaczytała w komentarzach na śmierć. Albo by mnie hejterzy ubili. Tak to się naraziłam słowy, że o Zbynku nie pamiętam i jego czci nie pielęgnuję. Że miłość to można mieć w gimnazjum, a teraz to jest życie.
Ochłonęłam jednak, bo życie to jest teraz na Sanżilu, a nie tam, gdzie niewierny. Poszłam do Any Martin po radę, a ona, że dobrze zrobiłam, i że niech się nie przejmuję, bo wcale nie mam tak źle. I na dowód wspomina o ślubach wymuszanych, małżeństwach wiązanych na odległość, które u nas w szerszym sensie, bo w Brukseli i obok, stają się ósmą plagą egipską. Lubię rozpisać słowo ósma. Od razu lżej na duszy i dószy.
Zainteresowało mnie, kto kogo zmusza do takiego małżeństwa. Bo przecież jednak chyba nie hejterzy, to by była naprawdę zbyt wielka moc internetu, bym temu sprostała. Co ty Ksenia, Roman na to, gdzie ty żyjesz? Na Sanżilu, mówiłam właśnie przecież. No to rozejrzyj się wokół, kto tu mieszka i powiąż fakty. Że co niby? Że Polacy na siłę się żenią i wychodzą za mąż? Czy że może nie jak kobieta mężczyzna, tylko w tych innych, nowych układach chcą spółkować? Że dla pieniędzy?
Dla pieniędzy, trafiony zatopiony Ksenia, ale reszta nie bardzo. Tym razem nie nabroili akurat nasi, chwała im, podkreśla Roman. Chodzi głównie o wyznawców islamu. Jeszcze główniej: o wyznających go tatusiów, zmuszających swoje córki do poślubienia kogoś nieznanego w często nieznanym im kraju pochodzenia. Często przed dorosłością oblubienic. W Brukseli właśnie dostrzeżono, że problem nie mija w drugim czy trzecim pokoleniu emigrantów, w związku z czym do akcji weszło stowarzyszenie mariage et migration, mariaże i migracje, nazwijmy to tak na pół polsko, a pół nie.
Brzmi jak tytuł romantycznej sztuki, a walczą z horrorem - Ana nie odpuści takiej tematyki. Tak, słyszałam. Dobrą robotę robią. Od lipca 2013 działa linia telefoniczna, na którą przez całą dobę można dzwonić i zgłaszać niepokojące sygnały, że ktoś może kogoś porwać. Okazało się to potrzebne i uratowało co najmniej 12 dziewczyn przed porwaniem, nazwijmy to po imieniu. Szczególnie że lato sprzyja uprowadzeniom. Bo wakacje, miło się odwiedza rodzinne strony, wiele się daje na to złapać. Aż 3 dziewczyny miały mniej niż 18 lat!
To nawet mniej, niż ja, oburzam się! I mniej, niż kiedy marzyłam o ślubie ze Zbynkiem. Nie, to naprawdę przesadza, takiego tatusia mieć! A skąd one były, te dziewczyny? 4 z Azji, 5 z Afryki i - co dziwne w sumie - 4 z Europy Wschodniej. Hmm, muszę to zbadać, o jakie kraje chodziło, zastanawia się Ana.
Chyba nie o Polskę, obojętnie A, czy B? nie na żarty zaczynam się bać pod względem moich hejterów? Nie sądzę, ale kto wie? Polska to wszak kraj cudów nad Wisłą i innych, wszystko jest możliwe, drażni się Roman. Ale nie ma się co bać, tylko brać do roboty! Na początek proponuję Ksenia, abyśmy podpisały się pod manifestem mąmariażmapartię, rozwija plan Ana.
Ę czy ą? Nie wyłapałam, za szybko Ana gada, w tych tematach to zawsze jest jakaś taka nakręcona, jakby o życie chodziło; z drugiej strony nic dziwnego, jak się brało ślub po 30., to i serio się można przestraszyć, że już nic z tego nie będzie. Choć niby małżeństwo to sprawa osobista. I ślub. I wesele nawet.
O właśnie, o to chodzi w tej akcji, proszę, jak już rozumiesz po francusku, cieszy się Ana. Mon mariage m'appartient, przepisz. Że jak? No, przecież to właśnie to znaczy: moje małżeństwo, moja sprawa. Jak mój brzuch, moja sprawa - kiedyś w Polsce, porównuje Ana. Polsce A chyba bo w B to nikt o tym nie słyszał, dopowiadam w myślach, i podpisuję na wszelki wypadek, by ktoś się za mną ujął, jakby co.
No comments:
Post a Comment