Wiedziałam, po prostu zawsze wiedziałam, że to kiedyś komuś musi się opłacić. I nie mówię tu o zaszczytnych z nazwy i w teorii korzyściach dla zdrowia, o których wiadomo, że są, lecz niewiele się z tego ma, lecz o wymiernych zdobyczach finansowych. Do kieszeni. Własnej. Z której częściej coś znika, niż przybywa, za sprawą fikusa i nie tylko.
Fiskusa, poprawia Roman, naturalnie, z racji płci dżender, zainteresowany rowerami.
Nic nie ma za darmo i na darmo też nie, nie w naszej cywilizacji, to widać gołym okiem. Tak więc kiedy patrzyłam na te setki wypedałowywanych w pustkę kilometrów, to po prostu serce się krajało, że tyle energii ucieka gdzieś w przestrzeń i nikt niczego z tego nie ma. Ale już już już za chwilkę będzie lepiej, bo nie tylko ja na to wpadłam, że pora ją jakoś zużytkować, ten kapitał społeczny, inaczej tylko pedały się wyrabiają, opony ścierają, koszty powstają czyli znaczne, a ślad żaden sensowny po tym nie zostaje.
Dwuślad lub choćby nawet jednoślad podatkowy. Jeszcze do niedawna można o nim było tylko pomarzyć, ale oto jest. Bo w roku wyborów wszystko jest możliwe, dlatego kto żyw, piecze swoją pieczeń na gorąco. Lobi się to nazywa, o co chodzi - Ana Martin lub Roman wytłumaczą w razie potrzeby.
Tak samo pedałujący. Też mają swoje ugrupowanie lobi, do którego czasami należę, jak dobra pogoda. A co to, my, oni i one gorsi? Gorszą może? To nie Polska B czy A, by się bać ujmować o swoje prawa. Tym bardziej, że jest o co. Nie każdy i nie każda da radę wypedałować dziennie cokolwiek w deszczu, wichurze, słocie i słońcu. A tak trzeba, by się opłacało.
Oto plan: ten, kto pedałuje, mniej podatkuje. Taki rym sobie wymyślili aktywiści pedałowi, ale chyba nie na Sanżilu, tylko gdzieś obok. Gdzie to już jako tako działa i gdzie jako tako pedały doprowadziły, a nawet wypada napisać: dowiozły, do takiej decyzji, że kto jedzie do pracy i do domu, o ile sił starczy jeszcze - może sobie coś tam odpisać od podatku. I działa! Już są pierwsze zdobycze w kieszeni w postaci zaoszczędzonych groszy lub centów, jak Ana zwie małe ojro.
Na Sanżilu i w tym prowansjach, w których mówi się po belgijsku francusku, sprawa jest w powijakach, wiadomo, Francuz lubi wygodę, zupełnie jak Polak, poniżej beemki wstyd zejść. Ale sprawa jest rozwojowa, bo gdzie w grę wchodzą małe ojro, dużo można zdziałać wspólnymi siłami. Gdyż miarka do ziarnka aż zbierze się miarka. U nas na dzielnicy brak więc na razie porządnych lobistów politycznych, ale jestem o to spokojna, gdyż w roku wyborów cuda są możliwe i bez lobi. Na poparcie mojej tezy przedstawię garść dowodów w postaci wyliczeń.
Wychodzi mianowicie, że ci, co pedałują 3 kilometry na rowerze dziennie przez 3 dni w tygodniu przez rok nazbierają w płucach tyle zdrowia, że w rezultacie przychodzą do pracy jeden dzień więcej niż ci, co suną beemką albo inną marką. Moim rozumem nie oznacza to, że wykraczają poza rok kalendarzowy, albo tydzień pracy, tylko że biorą mniej zwolnień. Wygrana w każdym razie jest, nawet jeli trzeba sobie płuca wypluć, by ten jeden dzień osiągnąć, a korzysta głównie pracodawca. A pracujący - dalej pedałuje resztką sił, która jednak po czasie przeradza się w krzepę. Obliczono bowiem, że kto pedałuje 4 km rano i wieczorem, ten ma lepszy humor i życie dłuższe niby o 2,5 roku. Niby, bo przecież wcale nie wiadomo, co i ile komu pisane, ale milknę i chylę głowę przed takim wyliczeniem, w końcu pewnie mądrzejsi się nad nim głowili.
A wszystko po to, by dojść do sedna, czyli pieniędzy. Oto jest nacisk lobi i polityczny, by pracodawcy zwracali za przejazdy do pracy rowerem, tak samo jak za stib, nawet jeśli w innych miastach tramwaj nie nazywa się stib, tylko empeka, jak u Any, albo emzetka, jak u Romana. Problem jest tylko taki, że bilet kosztuje konkretnie, to i konkretnie można oddać. 2-5 ojro. A pedałowanie to niby czysta szlachetność, poryw duszy taki i chęć zrobienia czegoś dla środowiska - jednym słowem: niewymierne i niewypłacalne bleble. To znaczy, tak mówi fikus, by żelazną ręką zazdrośnie strzec swoich zasobów. Pedałujący myślą za to inaczej.
Czyli jak, pyta Ana? Niełatwe zadanie i problem w roku wyborów, bo jak tu ująć pedały w liczby? Bardzo łatwo, odpowiadam, i już usłużnie służę wyliczeniem. Nie swoim, ale dobrym. Za pedałowanie po Sanżilu i okolicy, docelowo do miejsca pracy, rozumiem, że w granicach Belgii, należałoby więc zapłacić 220 euro podatku mniej. Co daje 18 euro na miesiąc. Co niestety według wyliczającego opłaca się tylko dużym firmom.
A małe co, pytam. Obawiam się Ksenia, że ich pracownicy nadal będą pedałować na darmo, niestety. Jak Roman. Któremu Komisja też nic nie zwraca, ale za to wymaga. Coś za coś albo za nic, nawet w roku wyborów. Ale czuje coś, że z taką ideologią to ten rower długo dalej nie pojedzie.
No comments:
Post a Comment