Tradycja piękna rzecz, szczególnie, jak nie ginie. Już na pewno to podkreślałam niejednokrotnie, ale o dobrych nawykach zawsze warto przypomnieć, by nie zginęły właśnie w narodzie i poza nim. Taki trójniak na przykład. Jak ulał pasuje na tytuł.
Ulałby się pewnie bardziej dosłownie, jakbym zechciała pisać o kolejnej pięknej tradycji miodobrania, a tu niespodzianka, będzie o nogach. Trzech. Stąd trójniak, jak naprawdę nieciężko było się już domyśleć. Bez udawania. O trzech nogach przypadających na dwie osoby. Zdarza się w najlepszych rodzinach. I niektórzy coś z tym robią na tyle sensacyjnego, że tym, co na dwie osoby, czyli parę, mają cztery nogi, zapiera dech, albo zostają zupełnie bez dechu. Oddechu. Tchu. Huchu. Uff.
Wszystko ze sztuki. Tradycyjnie już. Ana Martin mnie zabrała ze sobą. Miałyśmy ze sobą 4 nogi damskie na 2 osoby. W domu też zostały 4 nogi męskie, w tym 2 nóżki, nie wiadomo, jak to policzyć w sumie. Nogi damskie wdrapały się na sam wierzchołek balkonu i zasiadły. Zrobiło się ciemno. Wyłączyłyśmy komórki, jak kazali w obcym narzeczu. I nagle te nogi. Trzy.
Zaczęły tańczyć. Chyba trójniaka, bo kozak to nie był na pewno, mimo że muzyka też ze wschodu. Z kraju o nazwie Tunezja, ale przeplatana podobno elementami z gorącego południa Grecji. Tak napisali w programie, ale Ana czytała w egipskich ciemnościach, więc mogła Egipt pomylić z Grecją właśnie np., kulturowo i goegraficznie to przecież blisko. Stroje muzyków oryginalne z epoki, czapki płaskawe z kutasikami, jak to fachowo nazwała Ana. Ona się zna nieco, przyznaję, na teatrze co prawda bardziej, niż na modzie, co widać zresztą po niej; kutasiki mogły się więc jej pomylić z innym słowem ze świata blogerek szafowych, nie gwarantuję autentyczności, ale piszę wiernie póki co, robiąc dobrą minę.
Jaką minę miałabym zresztą robić, jak sobie przypomnę, co się tam działo. Dwóch tancerzy na trzech nogach, bo jeden biedny stracił jedną. Rak. Nie wybiera, wiadomo nie od dziś. Ale na szczęście po wyborze ci wybrani odrzucają wybór raka. I powstają wspaniałe rzeczy.
Jak ten cyrkowo-muzyczny-taneczny spektakl. Z ropuchami w nazwie. To chyba taka anafora raka, też na r, a jeszcze brydsze w kategorii zwierząt, i chyba niżej sklasyfikowane. A przynajmniej tak powinno być. Do dziś głowię się, jak ci tancerze, bracia do tego, dali radę tak wibrować, podnosić się, stroić żarciki całą godzinę, i to na trzech nogach właśnie. Ani razu sobie nie odpuszczając ani nie odpoczywając. Siłą woli i fizyczną. Ja to bym padła po 2 minutach, a Ana nawet by nie zaczęła, przyznała bez bicia, no ale w końcu jest starsza, to i słabsza. Na ciele, bo na umyśle póki co nie, przyznaję.
Ja zachwycona, Ana zachwycona. Roman mniej, bo w domu siedział na podnóżku przy właścicielu dwóch nóżek. Ale sobie nadrobi może w ten weekend, bo bracia znów szaleją. I to jeszcze bardziej dosłownie, niż trójniak w tytule, bo na towarzysza wybrali sobie Sinobrodego. Trochę mi się wierzyć nie chce, ale nie mam wyboru, muszę się zdać na tłumaczenie z tunezyjskiego Any, a ona twierdzi, że blubert to właśnie to, i nawet e wstawić nie można, by był beret. Blubert i koniec.
A i to nie koniec. Energii im nie brakuje, co? Thebat się zwą, dojrzałam, jak zniknęły tunezyjskie ciemności. Tebatowie. Po Sanżilu Tebatowie biorą 3 nogi w pas i ruszają na południe. Jeszcze dalej niż Grecja czy Włochy na przykład, bo na Lampeduzę. Tam nie ma wiele miejsca, mówi Roman, więc nawet te 3 nogi pasują. Tym bardziej, że Tebatowie mają zamiar stamtąd od razu imigrować dalej. Nie wiem co prawda, jaki to ma związek, ale jak Ana mnie znów mnie wyimigruje do teatru na Lamepduzę, to może się domyślę siłą woli.
No comments:
Post a Comment